Tag

wywczas

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (3)

By | Blog, Wywczas | 2 komentarze

Im zimniej i gorzej na dworze, tym bardziej moje myśli powracają do upalnych wakacji na Fuerteventurze 🙂 Pierwsza część TUTAJ, druga-  TUTAJ. Dzisiaj rozgrzeję Was tym co Fuerta ma najlepszego- plażami. Wspomnę tez o samym Corralejo, które było naszą bazą wypadową.

Corralejo– malownicze miasteczko na północy wyspy. Kiedyś była to wioseczka rybacka, potem turyści rozbuchali miejscówkę na dobre i tak powstało miasto.

Główna ulica, wiodąca do portu, usiana jest licznymi sklepikami i straganami. Oczywiście można napotkać podróbki z całego świata, ale nie jest ich na szczęście takie zatrzęsienie jak na przykład w Grecji. Na początku ulicy, ze zdjęcia powyżej, czyli tuż za moimi plecami 😉 rozkłada się rano targ. Ale nie taki byle jaki. Pomijam znowu podróby, bo mnie nie interesują, ale możemy obłowić się w niesamowite rękodzieło z Afryki, głównie z Maroko ( to tylko niewiele ponad 100 km!). Ale o zakupach innym razem.

Klimat miasteczka zacny. Skojarzyło mi się z Miami, to nic, że w Miami nie byłam- może jeszcze będę 😉 Im bliżej portu tym więcej knajp i restauracji (dobrze i niedrogo karmią i…poją!). Im bliżej portu tym więcej starszej zabudowy, bo obrzeża miasta to hotele i apartamentowce. Jako takich zabytków nie ma, ale miejsce magiczne. W mieście jest park wodny i kilka innych atrakcji- ale ja nie przewodnik, tylko opowiadacz 😉

Z portu możemy wybrać się na wycieczkę promem na Islote de Lobos, czyli Wyspę Wilków. Można się kajtnąć też na Lanzarote, którą zresztą widać z Fuerty.

Oczywiście polowaliśmy na delfiny, ale jakoś nie chciały wyleźć. Pochowały się w swoich norach, czy gdzie tam śpią i jedzą obiady. W tle macie Lobos.

Spacerując promenadą, napotkaliśmy na bandę surferów. Wiecie- nigdy takich pro osobników na żywo nie widziałam. Chłopaki jak z filmu- tlenione dłuższe włosy, szorty hawajki, kolorowe okulary i deska pod pachą. A jak włażą na te fale- robi wrażenie. Jeszcze lepsze wrażenie, kiedy spierdalają się do wody z deską uczepioną nogi 😀 W każdym razie Fuerteventura to raj dla wszystkich wodnych sportowców. Na każdym kroku spotykamy ludzi z różnymi deskami, spadochronami, czy jak to tam się nazywa. Nie znam się. Tak czy siak, wiatry i ilość słonecznych dni w roku, ściąga tu zapaleńców z całego świata.

Oczywiście prawie wszędzie mamy plaże. Przy mieście też. Fuerta to jedna wielka plaża. Jednak większość osób nie odpoczywa na plaży miejskiej, a na Wydmach Corralejo ( Parque Natural Dunas de Corralejo). Niemal wszędzie na wyspie spotkamy białe plaże, które ciągną się kilometrami. Tylko gdzieniegdzie jakieś skupisko kamieni, ale głównie przy zatoczkach. Raj.

W takich uroczych zatoczkach można zaszyć się na piwko i odpocząć. Zwróćcie uwagę jaki fajny zakątek- plaża z gładkich, drobnych kamyczków! Wyglądała cudnie! Nikt nie będzie nam przeszkadzał. Można leżeć z gołą dupą (dosłownie!) i nic nie robić. Panuje duża tolerancja. Ponoć wyspa jest oblegana przez homoseksualistów, bo nikt ich tam nie wytyka palcami. Potwierdzam. W hotelu mieliśmy wesołych sąsiadów gejów z córeczką. A na przeciwko dwie lesbijki waliły gaz od rana do nocy. Nie, nie Polki hehe 😀 Włoszki. Sympatyczne zresztą. W samym Corralejo można pobawić się w kilku klubach dla gejów i lesbijek, lub udać się do tęczowej sauny.

Im bardziej na południe, tym wydmy roztaczają piękniejsze krajobrazy. Przejrzysta woda, biały piasek znad Sahary i duuużżżooo miejsca. Nie ma mowy o tłoku!

W tle widzicie Hotel Riu, za nim drugi- chyba też Riu. Jedyne wysokie obiekty w tej okolicy. Wybudowane jeszcze zanim wszedł zakaz budowania czegokolwiek na terenie parku, podobno w 2017 roku chcą je wyburzyć, ale tak wpisały się w krajobraz, że nie sądzę. Poza tym- kasa, kasa!

A tutaj już plaża za Riu. Nic się nie zmienia. Nadal turkusowy ocean i biały piasek. Miejsca wystarcza dla wszystkich. Jeśli macie ochotę rozłożyć się na leżaku, to za cały dzień zapłacimy 3 euro od leżaka, parasolka też 3 eurasy. Dwie osoby pod parasolem to 9 euro. W Sopocie płaciłam 50 złotych już kilka lat temu…Zwróćcie uwagę, że nie ma jebanych parawanów haha 😀 Janusz i Grażyna już by nie przyjechali. I dobrze.

Nacieszcie oczy. A wracając do Januszów, to Polaków niewiele. Są, ale się nie bandują, bo jest ich niewielu, a jak się nie bandują- to nie kozaczą i jest święty spokój. Pomijam jednego, którego spotkałam w hotelu. Możliwe, że nawet Janusz. Leżałam przy basenie, a on przez telefon nawijał coś w stylu- “Cześć Andrzej. Co tam? Aaaa nieee, mnie nie ma, ja jestem ZAGRANICO. A wiesz na Kanarach. Jak u WAS pogoda? A tutaj U NAS ze 30 stopni, nad basenem, drynka pije. Ach no wieszz…byliśmy na wycieczce. Achh, mówię Ci luksus. No nic kończę, bo roamingi drogie”. Gadał w tym stylu ze 30 minut. Wiecie- ja to ja. Podbijam do gościa, jak już odłożył telefon i ciach mu dzień dobry. Facet czerwony! Nie myślał, że obok leżała Polka, która miała ubaw i powstrzymywała się od śmiechu. Zapytałam o pierdoły- czy był na spotkaniu z rezydentką i takie tam. Ja na te spotkania nie chodzę. Byłam raz i niczego mądrego się nie dowiedziałam, za to głupot całkiem sporo. W każdym razie gostek opowiedział o wycieczce z Itaki, deal życia! Za 100 euro zobaczył kozy i pole aloesu 😀 Próbowałam mu wytłumaczyć, że to jednak nie jest inwestycja życia, ale nie dało się mu wytłumaczyć. Cóż…za 100 euro miałam dwa dni podróżowania, auto, obiady i jeszcze zostało. Acha- na dwie osoby. Facet na jedną.

Kolory, kolory i zapach. Mój nos jest bardzo wrażliwy. Każde miejsce mi pachnie. Fuerta pachnie solą morską, świeżością oceanu i rozgrzaną ziemią.

Ja. Mieliśmy chęć pojechać na plażę nudystów, ale okazało się, że nie ma potrzeby. Wyspa jest goła. Wszędzie możemy spotkać nagich opalaczy. Nikomu to nie przeszkadza. Sama opalałam się toples. Oczywiście do zdjęć zakładałam górę bikini, no bo jak 😉 Polska nie Kanary, zaraz byłby lincz. A przecież wszyscy rodzimy się nadzy! To sama natura! Chyba kiedyś o tym napisze specjalny post. Wracając do nagusów- uwierzcie, że ciężko mi było znaleźć foty, gdzie nie majtałby się jakiś siurdak, albo cipka 😀 Na jednej z fotek i tak się golas trafił, kto znajdzie? Nie powiem gdzie 😉

O takie zatoczki pokochałam. Kameralnie i pięknie.

I hopla! Wydmy są niesamowite! 10 kilometrów pustyni. Można nawet pojeździć na wielbłądzie. Na pustyni zaobserwowaliśmy tez jakąś hmmm…sektę? Nie wiem co to było- banda ludzi chodząca w kółko, mamrolili coś pod nosem i wznosili ręce ku niebu. Przegrzało? Możliwe. Klimat sprzyja. Temperatura na wyspie nie spada poniżej 17 stopni. Kilka deszczowych dni w roku i znowu grzeje. Właściwie można tam jeździć cały rok, bo i w styczniu trafia się 25 stopni. A te 25 stopni to nie są nasze stopnie, słońce jest mocniejsze. Latem temperatura nie bywa mordercza, a to za sprawą silnych wiatrów w okresie letnim. Wrzesień jest chyba najlepszym miesiącem- wiatr nie przeszkadza, ocean nagrzany, słońce daje czadu, ale nie pali…no może troszeczkę 😉

I trochę czarnego piasku z Ajuy. Na Fuercie jest kilka czarnych plaż, troszkę kamyczkowych, ale takich co stóp nie ranią. A i tak większość to biały rajski piaseczek.

Pierwsza koza.

Druga koza.

No to hop. Jedziemy? Czekamy na ostatnią część?

Przypominam o trwających konkursach- KLIK i KLIK.

Adios!

 

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (2)

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy
Hola! Ja wiem, że dzisiaj Halołiny, ale jakoś nie przepadam za oklepanymi tematami, no chyba, że ktoś temat ujmie nietuzinkowo. O Rossmannie też Wam nie napiszę, z tego samego powodu. Nie jestem oczywista, a że zaczęłam od hola, to już wiadomo co tam mi w trawie piszczy. Zabieram Was na wycieczkę na Fuerteventurę. Pierwsza część jest TUTAJ. Polecam klikać w fotki i sobie je powiększać 🙂
Startujemy energicznie-wulkanicznie. Autko na Fuertawenturze mieliśmy przez 2 dni. Pierwszego dnia tłukliśmy się po plażach, miasteczku i zahaczyliśmy Puerto del Rosario- czyli stolicę wyspy. Stolica jak stolica, nic zachwycającego, ale jednocześnie urokliwe miasteczko. Połaziliśmy po uliczkach, zajrzeliśmy do portu. Na fotce macie kawałek naszego spaceru promenadą. Na Fuercie nie zaznacie nie wiadomo jakich zabytków. Fuerta jest od rozkoszowania się widokami i przyrodą, a ta zachwyca na każdym kroku. Idealne miejsce do odpoczynku, również aktywnego.
Drugi dzień był bardziej intensywny. Cały dzień postanowiliśmy spędzić w podróży i objechać tyle ile się da. Przed wyjazdem z Polski zaopatrzyłam się w przewodnik po wyspie z Pascala, o tu wrzucałam na Insta- KLIK. Nie jest może jakiś idealny, ale daje dobry zarys najważniejszych punków, które możemy zobaczyć. Przeczytałam cały podczas lotu. W samolocie miałam przyjemność siedzieć obok małżeństwa, które drugi raz leciało na Fuertę, więc połowę drogi przegadałam z sympatycznym Panem. Polecam rozmowy z osobami, które dane miejsce już trochę znają- dowiemy się najwięcej. Pan polecił Ajuy i rybkę w którejś z nadmorskiej restauracji, więc to Ajuy obraliśmy za nasz cel. Z wypożyczalni aut i hotelu zebrałam mapy i ulotki i w drogę.
Wystartowaliśmy w Corralejo i pokierowaliśmy się na południe w stronę La Olivy. Po drodze częstym widokiem są wapienniki, czyli takie piece, które służą do wypieku wapna. Nie wiem czy interesujecie się tym tematem, ale ręczę, że intrygują podczas podróży 😉
W La Olivie na naszej trasie znalazł się kościół Iglesia de Nuestra Senora de la Candelaria. Chyba jedyny kościół jaki widziałam na wyspie. Zero moherów i zero jakiegokolwiek nacisku na religię. I like it. Charakterystyczna budowla, po jej prawej stronie mała knajpka z turystami i ludźmi jak z filmu. Filmowi ludzie to bezstresowi tubylcy. Siedzą, popijają kawę i mają wyjebane. Cudowny widok. Prawie naprzeciwko urząd miasta i jakiś hmm… dziwmy park? Nie wiem co to- dziwaczne budowle. W każdym razie krótki spacer dostarczył nam wrażeń. To senne miasteczko ma też inne punkty do zobaczenia, na przykład  Casa de los Coroneles, czyli dom pułkowników, Casa Mane Centro de Arte Canario– tutaj współczesne wystawy, czy Casa Cilla Museo del Grano gdzie dowiemy się ciekawostek o rolnictwie na wyspie. Ale szczerze- nie pojechałam żeby obskakiwać muzea. Pojechałam żeby odpocząć i nacieszyć się widokami. Dlatego- jedziemy dalej. Kierujemy się na Betancurię.
Trasa przez góry jest niezwykle piękna. Ale uwierzcie- prawie się posrałam. Nie wiem jak można się bać latania, wysokości czy czegoś tam, ale jak mijasz się z drugim samochodem, na wąskim zakręcie, nad przepaścią i w międzyczasie wyłazi Ci na środek diabelska koza, to o kurwa mać. Kopa w majty. Ale jak już jest gdzie się zatrzymać i podziwiać widoki, to kopa się cofa i raduje w kiszce razem z Tobą.
Pierwszy punkt widokowy to obserwatorium po lewej stronie, pominęliśmy tę atrakcję, bo gdzieś w tym czasie wylazła nam ta pierdolona koza. Tuż za obserwatorium, po prawej stronie, przed Betancurią znajduje się punkt widokowy Mirador Morro Velosa. Charakterystyczne miejsce z posągami legendarnych władców Fuerteventury-  Ayos i Guize. Władali sobie wyspą, ale pewien francuz żeglarzyna, zrobił sobie tu wycieczkę i ochrzcił pogan. To tak w skrócie. A chłopy stoją i się gapią w dal.
Zauważyłam, że chłopak po prawej ma wyszurane palce. Pewnie trzeba go złapać za rękę żeby wrócić, czy coś. Potrzymałam go za rączkę, ale ten z lewej zaraz zazdro. No dobra, do ręki nie doskoczę, ale za siurdaka mogę złapać, niech się cieszy. Twardy chłopak powiem Wam, nawet mu powieka nie drgnęła, ale kalisony to miał pełne 😉
Taki widok mają chłopaki co dnia. Piękny! Podobno wszędzie łażą wiewiórki, stąd znaki we wszelkich możliwych miejscach z zakazem dokarmiania. Gryzonie akurat, jak na złość, pochowały się przede mną. Trudno, ich strata 😉
Jedziemy dalej. Kolejny punkcik na mapie. Znowu po prawej stronie, nad urwiskiem, wisi sobie Mirador “Risco de las Penas” w Parque Rural, na którego terenie właśnie sobie przebywamy.
Miło posiedzieć nad przepaścią. A te białe kamyczki za mną, to droga i znowu kupa w portkach.
Wiewiórki ponownie poszły na jakąś libację, towarzyszyły nam za to wdzięczne kruki, które chętnie pozowały do zdjęć.
Jedziemy dalej na południe. Betancurię w sumie oleliśmy- przejechaliśmy przez nią i nie chciało nam się zatrzymywać żeby obczaić jakiś tam kościół. Wolę widoki. Tak prezentuje się wjazd do miasteczka Pajara. Pięknie tam! Troszkę taka dzicz nie skalana turystami. Sennie, swojsko i egzotycznie. Miasteczko to kilka knajpek w centrum. W knajpkach dziadeczki z papierosem, kawą i gazetą. Nie wiem jak te knajpki się utrzymują. Czas się zatrzymał, płynie powoli- inny świat. Trochę zamotała nam się droga. Mniej więcej za tym murkiem z fotki, powinniśmy odbić w prawo na Ajuy. Ale wjechaliśmy do “centrum”, chociaż ciężko to nazwać centrum. No dobra, siku nam się chciało i nie byliśmy pewni gdzie skręcić. No to do knajpki, ktoś pomoże. A tam..
Taaaakiii hoy 😀 Nikt nie panimajut pa angielski. Pęcherz ciśnie, mapa w ręku. Troszkę na migi dogadałam się z miłą Panią. Wskazała toaletę i widząc mapę, załapała dokąd jedziemy. Na migi pokazała gdzie skręcić. Przemili ludzie, choć po angielsku niewiele tam pogadacie. W sumie to nie pogadacie. Ujęła mnie za to otwartość tych ludzi, chęć pomocy. Ha! I za kibel chajsu nie chcieli 😀
Dotoczyliśmy się do Ajuy. Auto najlepiej zostawić przy wjeździe do miasteczka, parking jest bezpłatny, asfalcik, elegancja Francja. Generalnie jadąc na Fuerteventurę zdziwicie się brakiem pazerności tubylców. Nie naciągają, nie oszukują, nie kręcą i nie łupią z dudków jak w Zakopanym. No chyba, że mój czar i urok tak na nich działał 😀
Schodzimy z parkingu stromą uliczką w dół i naszym oczom ukazuje się czarna plaża. Czarna jak sam belzebub! Dobra, jaram się, bo pierwszy raz widziałam czarną plażę i to w dodatku taką, która nie brudzi stóp. Ale co ja tam widziałam, gówno widziałam, ale zobaczę wszystko, o!
I druga strona plaży, z dużą jaskinią. Weszliśmy tylko troszkę, bo strach hehe 😀 No i oczywiście jacyś nieogarnięci turyści. Słuchamy, słuchamy, a tu kurwy lecą. No nieee… jedyni polscy turyści, których spotkaliśmy na wakacjach. A czemu akurat tu? Podobno sporo Polaków przyjeżdża do Ajuy tylko ze względu na nazwę ( “j” czytamy po hiszpańsku jak “h” i tak to każdy chce być w “Ahuj”). Ale chuj z tym. Ci turyści widać, że przyjechali tu tylko dla jaj, bo głośno o tym mówili, dodając przy tym, że beznadziejnie tu. Serio? Pięknie! Przepięknie i urokliwie. Wystarczy polatać po skałkach, poszperać w jaskiniach. Jest cudownie, a samo miasteczko znane dopiero od niedawna. Wcześniej mało kto tu docierał. A teraz czas na obiad…
Poszliśmy do pierwszej od oceanu knajpki. Nie ma różnicy do której pójdziecie, wszędzie takie same ceny i pyszne świeże rybki. Przy samym brzegu restauracji jest 4 lub 5. Zamówiliśmy lokalny specjał za 13 euro. Niedużo według mnie. Sok, woda po euro- nawet u nas jest drożej. Siadamy i czekamy, w tle szumią fale. I oto na stół wjeżdża to…
Vieja- czyli po hiszpańsku “stara”. Rybka o tej wdzięcznej nazwie uroczo się uśmiechała. Oczywiście żeby poznać jej nazwę, musiałam wypytać o nią już w hotelu, gdzie niektórzy znali angielski. Pan w knajpce jedynie co umiał powiedzieć po angielsku to- “fresh, fresh, I make this morning, here,here”- wskazał ręką na przycumowane łodzie, pokazał gestem jak to rano zarzucał sieć lub wędkę, ciężko stwierdzić co zarzucał, ale coś zarzucał, bo pokazał 🙂 Porcja na wypasie, do tego tradycyjne kartofelki w koszulkach (ziemniaki kanaryjskie, papas arrugadas , gotowane w wodzie morskiej), surówki, warzywa, bułeczki, sos ( mojo picon, wersja mojo rojo- czyli czerwony sos z chili, kminku, oleju czosnkowego). Obiad przepyszny! A po obiedzie wracamy do Corralejo. Kierujemy się ponownie w stronę Pajary, potem odbijamy na Costa Calmę, a za La Pared (urocze miasteczko!) skręcamy na północ w stronę Puerto del Rosario. I hopla wschodnim nabrzeżem przez Tarajalejo i inne miejscowości gonimy, bo post się zrobił długi jak wystąpienie polityka.
Za Puerto del Rosario mijamy wulkan i już prawie jesteśmy na miejscu. W tym miejscu zaczynają się wydmy. To taki fajny, naturalny drogowskaz. Chociaż na Fuercie drogowskazów nie brakuje. Jazda jest przyjemnością, trasy świetnie oznakowane, a ruch niewielki.
Na wyspie nie brakuje też wiatraków. Są wszędzie. I takie oto zabytkowe i takie, które śmigaja wyczarowując energię wiatrową, w końcu Fuerteventura to wietrzna wyspa i dosłownie i w przenośni. O dziwo wiatraki nikomu nie przeszkadzają. Ba! W Corralejo, niemal w centrum, stoją dwa piękne kolosy! Na południu widzieliśmy całe, ogromne połacie wiatraków, które naginają aż miło. Nikomu nie wadzą, kury się niosą, a kozy octu nie dają tylko mleko jak na kozy przystało. U nas pewnie zaraz byłby protest 😉
Kiedy naszym oczom ukazuje się Lobos- wyspa w tle, wiemy, że jesteśmy niemal na miejscu. Na Lobos nie starczyło nam czasu, no kurde tydzień to nie tak dużo, a chcieliśmy też odpocząć 😉
Dojechaliśmy do końca. Ciekawe kto dotrwał? Oczywiście to wciąż nie koniec postów z tej serii. Dziś był zarys małej wycieczki. Jeszcze Wam tu pomarudzę o innych ciekawostkach, bo wierzę, że komuś przyda się garść informacji. To co? Czekacie na następny post?

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (1)

By | Blog, Wywczas | 21 komentarzy
Zrobiło się już tak paskudnie, zimno i mokro, że zabieram Was na wycieczkę! Kilka osób upominało się o tekst o moich wrażeniach z pobytu na ostatnich wakacjach. Długo się wahałam, ale w sumie- taki post się przyda osobom, które wybierają się na Fuertę. W necie jest mało info na temat tej wyspy. Sama szukałam długo i wytrwale wszelkich informacji przed wyjazdem i powiem Wam, że znalazłam mało konkretnych tekstów. No to będzie konkretnie. I długo. I pewnie podzielę to na więcej postów, bo w jednym będzie ciężko. Za to postaram się Wam przekazać dużo przydatnych ciekawostek i wskazówek. Fotki będą różne- fajne kadry i zwykłe pstryki z telefonu.
Wycieczkę kupowałam w laście, bo (nie)stety nie jestem w stanie zaplanować wakacji pół roku wcześniej. Za to last minute to zawsze oszczędność. No i nie zawsze lecimy od razu. Ja miałam tydzień na spakowanie 😉 Wycieczkę kupowałam w biurze Travel&Holidays w Lublinie, na ulicy Kapucyńskiej 6. Biuro nie ma niestety strony internetowej, ale bardzo serdecznie polecam Wam to miejsce. Miła obsługa, nie wciskają nam kitu, nikt nie naciąga, świetnie pomagają w wyborze wakacji, hotelu zgodnie z naszymi preferencjami- zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem naszych oczekiwań. Pani Eliza to anioł- załatwi parking na lotnisku, wszystko wytłumaczy. Z usług biura korzystałam nie pierwszy raz i za rok znowu tam pobiegnę. Wycieczka trafiła się z Itaki. Nigdy nie latam z jakiegoś biura- krzaka, które padnie po miesiącu. Itaka jest godna zaufania. Tylko nie słuchajcie tych wszystkich rezydentów, bo pierdolo od rzeczy. Raz byłam na spotkaniu z rezydentem i dałam sobie spokój- strata czasu. Jeszcze nigdy nie latałam na wczasy na własną rękę. Trochę dlatego, że nigdy nie zastanawiałam się nad faktem jak to wszystko samej zorganizować. A trochę z lenistwa- nie chce mi się wszystkiego samej załatwiać, dzwonić, mailować, rezerwować. Lubię zapłacić za wszystko i mieć w dupie organizacje. Jak się trafi na dobrą okazje- to nie wchodzi to wcale drożej. Może kiedyś mi się zechce. No matter. Lecimy.
Dolecieliśmy w nocy. Koło południa miałam taki obrazek za oknem. Chce się żyć. Czemu koło południa? Otóż pogoda na Fuerteventurze zaskakuje- rano bywa pochmurnie, ale w ciągu chwili chmury znikają i mamy ukrop. Słońce smali dość srogo. Wiaterek trochę pomaga. Ale…wrzesień to miesiąc kiedy wiatry są delikatniejsze, wysoka temperatura bardziej odczuwalna, a woda w oceanie najcieplejsza. Kolega radził mi wziąć kilka bluz na wieczór, bo kiedy nie ma słońca, wiatr potrafi być chłodny. Wzięłam i użyłam tylko raz. Jednak we wrześniu nie wieje tak strasznie jak w lipcu i sierpniu. Można goło nakurwiać makarenę w środku nocy.
Hotel, w którym zatrzymaliśmy się z Niemężem to Aloe Club w Corralejo KLIK. Mogę go śmiało polecić. Ludzie oczywiście zawsze się czegoś przyczepią, ale dla mnie hotelisko w dechę. Kiedy czytałam opinie przed wyjazdem, nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, ludziom przeszkadzała na przykład mrówka w salonie 😀 Czujecie to cebulactwo?! Mrówka! Ja pierdolę! Obejrzyjcie sobie polski film Last Minute 😀 Ogólnie to żarcie pyszne, codziennie inne lokalne przysmaki do skosztowania. Ja lubię jeść, więc dobre żarcie to u mnie podstawa. Obsługa sympatyczna. W recepcji Polka, którą oczywiście wypytałam o to jak tam się żyje, co z netem i podatkami…no wiecie- na wypadek, jakby trzeba było z kraju spierdalać, to lepiej wiedzieć;) W hotelu kompleks basenów, na fotce tylko “moja” połówka Aloe.
Hotel Aloe Club położony w dogodnej lokalizacji. 5 minut
spacerkiem do najbliższego centrum handlowego i niewiele więcej do centrum
miasta. Do najbliższej plaży 10 minut drogi. Mimo tych niewielkich odległości,
nie mam nic do zarzucenia, tym bardziej, że taksówki bardzo tanie, tańsze niż w
Polsce. Dojazd na ” plażę Wydmy” to koszt niecałych 5 euro.  Taniej niż u nas. Można poczuć się jak człowiek i bujać się taksami za grosze 😉 A serio- to jest to wygodna opcja. Ta łączka to początek słynnego Parqe Natural de las Dunas, czyli tak zwane wydmy 😉
Hotel bardzo duży, ale o niskiej zabudowie. Świetny kompleks
basenów. Minusem było tylko to, że woda w nich była chłodna, żeby nie
powiedzieć zimna. Byłam miło zaskoczona, ponieważ internet był nie tylko w
lobby, ale w całym hotelu. Co prawda FiFi karygodne, ale było w cenie, nie będę wybrzydzać.  Poza tym- suszarka była w łazience bez kaucji- jak
wspominano w katalogu. Co prawda nakurwiała na gorąco, ale była 😀 Apartament składał się z dużego salonu z aneksem, kącikiem kuchennym,łazienki z prysznicem i sypialni. Sprzątane regularnie. Wszystko git malina. Hotel ma 3,5 gwiazdki, ale porównując z np Grecją to tak jakby miał 4,5 gwiazdki. Polecam pokój 114 🙂 Wokół basenów- zadbane palmy i inne
egzotyczne rośliny i nagie ludzie :D. Bardzo ładnie zagospodarowana przestrzeń hotelowa. Świetna baza wypadowa. Samo Corralejo, to najlepsze miasto
na wyspie, sądząc po naszych podróżach po Fuerteventurze. Dużym
plusem jest fakt, że w hotelu można wynająć auto. Koszt to od około 40 euro za
dzień. Tyle samo co w wypożyczalniach w mieście- więc nie warto chodzić i
szukać, można to załatwić na miejscu. Świetne udogodnienie, z którego polecam
skorzystać. Kierowcy jeżdżą uważnie i kulturalnie. Wszyscy grzecznie zatrzymują
się przed przejściami dla pieszych. Bardzo bezpieczne miejsce! Bez auta na Fuercie ani rusz. My wzięliśmy autko na dwa dni i objechaliśmy niemal całą wyspę. Ale o wycieczkach, napisze Wam w innym poście, żeby nie mieszać. Grunt to nie kupować wycieczki z biura, z którego się leci, bo koszta są ze 2 razy wyższe, niż jak wypożyczymy auto sami.
Najlepsza reklama w historii Seata. Czy ktoś z mediów motoryzacyjnych mnie czyta? Chętnie podejmę się współpracy- Wy mnie na wczasy z moim Szanownym Szoferem Niemężem, dajecie autko, a ja Wam robię foty roku i nakurwiam tekst dziesięciolecia 😉 Benzyna w śmiesznej cenie- litr 95 niecałe euro, 98- niewiele powyżej euracza. Tak jak pisałam, autko braliśmy w hotelu od wypożyczalni Hertz, która siedzibę ma w centrum Corralejo. Ibiza nowa, 5 tysięcy kilometrów, wszystko sprawne, żadnych wieśniackich naklejek wypożyczalni- można brykać. Furę dostajemy z pełnym bakiem i z pełnym musimy oddać. Zrobiliśmy ponad 300 kilometrów, za wahę wyszło 20 euro-śmiech na sali. Do nowego auta lejemy 98, jasna sprawa. Trzeba zostawić kaucję, z karty- sto biedaeuro, w gotówce 200. Mamy pełen pakiet ubezpieczeń, bez kruczków, wszystko w cenie.
Zaskoczyła mnie ufność Pani z wypożyczalni. Kiedy pojechaliśmy odstawić auto, nie było miejsca parkingowego w pobliżu. Powiedziałam, że samochód zatankowany i cały, powiedziałam gdzie stoi. Myślałam, że ktoś pójdzie obczaić czy wszystko ok. Ale skąd! Pani wzięła tylko kluczyki i podziękowała. Kurwa, miałam ochotę jej powiedzieć, żeby tak nie ufała ludziom, a już szczególnie Polakom 😀 Nie chcę tu wiecie mądrzyć się, że polaki- cebulaki czy coś, ale ziarnko prawdy w tym jest. Znam mnóstwo osób, które by impezowały w furze, tłukły po najgorszych wertepach i kręciły wałki na paliwie…A propos paliwa! Mieliśmy niezłą zagwostkę na stacji paliw. UWAGA! Na większości stacji na wyspie, pierwszy i ostatni dystrybutor jest przedpłatowy. Nigdzie tego wcześniej nie widziałam, nikt o tym nie pisał. A na stacji zonk. Kurwa jak to działa. Głomb z Polandii jak nic 😉 No i co było robić. Zaczepiłam jakiegoś gościa, który tankował przed nami. Wyglądał na tutejszego, auto zakurzone- pomyślałam, że on zna sekret czemu waha nie leci. Pan okazał się Polakiem 🙂 Boże, my serio jesteśmy wszędzie. Gościu mieszka na Fuercie od lat, więc wypytałam go nie tylko o tankowanie. Jak to ja- od razu wywiad przeprowadzam 😉 Pozdrawiam Pana z włosami w kitce z ciemnej Corolli! Ponieważ nie byliśmy pewni ile benzyny wyjeździliśmy, podjechaliśmy pod dwójkę, żeby zatankować normalnie, bez przedpłaty 😉   No i co, co Pan powiedział? “Nie wracajcie kurwa do tej Polski- tu jest zajebiste życie!”. I teraz zaczęłam rozważać te słowa na poważnie…
Co widziałam, co jadłam, czego jeszcze się dowiedziałam i ile kosztuje piwo,a nie tylko paliwo- powiem Wam w kolejnych postach z cyklu Wywczas z Pudernicą 😀

W krainie piwem płynącej- Chmielaki 2015

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy

 

Witam Czytelniki! Wykluwam się powoli po weekendzie, wczoraj miałam leniwy rozruch, a dziś już pełna para. Moje miasto balowało cały weekend i dziś chcę Wam przybliżyć tę imprezę. Wszelkie informacje o Chmielakach znajdziecie na Wiki- KLIK, nie będę bez sensu przepisywać. Aktualnych zwycięzców piwnych i dziewczęcych znajdziecie na oficjalnej stronce- TUTAJ. Od siebie dodam, że Chmielaki to Ogólnopolskie Święto Chmielarzy i Piwowarów. W skrócie- przez trzy dni raczymy się oryginalnymi piwkami i się bawimy. No to wio- już Wam mówię co się działo 🙂

 

Zacznijmy od tego, że Chmielaki to nie tylko żłopanie browara po całym mieście, to także imprezy towarzyszące- Półmaraton Chmielakowy i Chmieloty. Półmaraton to wiadomo- maraton, tylko że na połowę dystansu. W tym roku odbyła się czwarta edycja, ponoć w środowisku chwalone wydarzenie. Nie wiem, nie biegam, chyba, że do lodówki po piwo. Fotek też nie ogarnęłam, bo jak półmaratończycy zasuwali to ja kimałam. Wiem tylko (tak na mieście mówią), że pierwsi na mecie byli panowie z Donbasu. Uwaga chamski suchar- biegli najszybciej, bo przestraszyli się wystrzałów na starcie. Chmieloty miałam okazję podziwiać niemal non stop, bo “lotnisko” mam za domem. Całe lato panowie mi po niebie latają, a w Chmielaki to już istny wysyp. Miałam okazję się bujać na skrzydle i bardzo Wam polecam ten rodzaj rozrywki.
Chmielaki startują zawsze w przedostatni weekend sierpnia. Kiedyś był to drugi weekend września, ale pogoda bywała kapryśna i impreza przeskoczyła w sezon letni. Trochę dziwna sprawa, żeby dożynki chmielowe odbywały się tak wcześnie, ale jeśli chodzi o aspekt organizacyjny, to lato jest lepszą porą na sączenie złotego trunku. W tym roku to już 45 Chmielaki, dotychczas nie ominęłam żadnych 😉 Jedziemy z fotkami począwszy od piątku.
Browar Jagiełło. Najbliższy mojego miasta browar o ciekawym asortymencie. Piwo Chmielak zwyciężyło w jednej z kategorii tegorocznego Konsumenckiego Konkursu Piw Chmielaki Krasnostawskie. Bardzo smaczne, pięknie pachnące chmielem rosnącym w moich okolicach, wspaniała goryczka. Polecam.
Asortyment Jagiełły jest szeroki. Moja Mama na przykład uwielbia Magnusa smakowego- jakieś czekolady, toffi i inne wynalazki. Dla mnie piwo ma być gorzkie 😉
Pierwszy dzień Chmielaków, piątek, zazwyczaj jest spokojny. Ludzie powoli napływają do naszego miasteczka. W tym roku pogoda była piękna, trochę chmurek, ciepło i z dnia na dzień cieplej i cieplej i upał strzelił w niedzielę 😉
Każdego dnia odbywają się też darmowe koncerty. W piątek na scenie gościł  Mesajah, a także Łona i Webber. Taki lajtowy koncert, miły dla ucha. Jak na piątek, to troszkę ludzi się naschodziło.
Drugi dzień był jeszcze cieplejszy, a moje zadupie pękało w szwach. Nie dość, że w Krasnymstawie mamy dobre piwo, to jeszcze i pannice dorodne. Poleciałam więc na wybory miss.
To jeszcze nie miss, ale nowe maskotki. Tak między nami mówiąc, to od dobrych 4 lat pisałam o moich ( uważam nie głupich ) pomysłach na imprezę. Jezuuu ile ja się opisałam. Powiedzmy, że ktoś mnie chyba czytał 😉 Organizacja Chmielaków w ostatnich latach była żenująca, widzę, że coś zaczyna się dziać w dobrym kierunku. Trzymam więc kciuki.
A teraz czas na dziewuszki.
Trzeba przyznać, że w tym roku dziewczyny były ładne i bardzo ładne, szkoda, że niektóre jakieś nierozgarnięte 😉 Moją faworytką była 5. Angelika Rudzka- wyglądała na sympatyczną, wyluzowaną, gadała jak człowiek. Wygrała jednak Oliwia Fijałkowska. Organizatorzy powinni postarać się o lepszych sponsorów, taka moja sugestia.
Podczas przerwy w wyborach jakiś człowiek oświadczył się dziewczynie. No gratulacje, chociaż dla mnie to jakaś dziwna moda z tymi publicznymi oświadczynami. Niemniej szczęścia.
Ludzi jak mrówków. Z imprezy pod Tyskim zrezygnowałam, szkoda mi było butów 😉 Ilość ludzi na centymetr kwadratowy zatrważająca. W międzyczasie na głównej scenie występował Liber i Natalia Szroeder. Miała być Sylwia Grzeszczak, ale ponoć stan błogosławiony, taka sytuacja. A może choroba Filipińska?
Niektórym Sylwia wisiała i powiewała, więc bawili się w Lepperiadę. Stówka za 2 minuty w zwisie. Niby łatwizna, szkoda tylko, że rurka na zwisy była za cienka i każdy Janusz spadał. A najszybciej spadali Janusze Fifa- Rafa Co To Nie Ja. Przez godzinę jeden gostek wygrał stówkę. Powiedzmy, że stówkę, bo skoro zapłacił za tą przyjemność 15 złotych, a dostał stówę, to na czysto zarobił 85 zeta. Ale niech tam. Zaczynam spawać rury na przyszły rok hehe 😀
Niedziela. Kolejny wysyp Januszy, Grażyn i innych obywateli.
Słońce dopiekło.
Ludzie dopisali. Chociaż pamiętam lata, w których było jeszcze więcej piwoszy.
Wieczorem zagrał Afromental. Trzeba przyznać, że chłopaki dali czadu. Nie jestem jakąś fanką zespołu, ale koncert dali świetny. Szkoda, że nie każdy umiał się bawić. Wielu ćwoków stało jak kołki. Cóż- ich strata.
Fanki piszczały jeszcze ze 2 godziny po koncercie. Ciekawe ile staników poleciało na scenę 😉
Podczas Chmielaków rozkłada się sporo ciekawych budek z różnościami. Chińszczyznę olewam, bo mam ją online hehe 😀 Ale te ręcznie robione cudeńka przyciągają wzrok. Sama nie kupuję, bo nie lubię gromadzić drobiazgów, ale chętnie oglądam. Uwielbiam zapach świeżo robionych rzeźb. Zapach drewna, miodu…ehhh…cudo! Do tego pachnące wyroby- chleb, wędliny, smalczyk, oscypki- zajadałam się aż mi uszy skakały.
Ale stop! Chmielaki to przede wszystkim piwo, piwko, piweczko! Nigdzie nie znajdziecie tyle rodzajów piw co tutaj. Dla mnie to Chmielaki powinny trwać tydzień, żebym mogła się rozsmakować. Marzą mi się też takie malutkie buteleczki- żeby móc spróbować więcej odmian złotego trunku. Lubię się delektować. Uwielbiam.
Polecam Piotrka z bagien i Chmielaka. To moi ulubieńcy na ten rok. Chociaż reszta tez całkiem spoko.
A tutaj dziewczęta zapraszają chłopców na okazjonalnego lodzika 😉
Chmielaki to także spotkania ze znajomymi i nieznajomymi. Uwielbiam pogawędki ze sprzedawcami, z nieznajomymi. Uwielbiam te dzikie tłumy i klimat. To na Chmielakch 10 lat temu poznałam Niemęża. No jak tu Chmielaków nie lubić? W tym roku poznałam osobiście jedną z blogerek- Candymonę i świetnie spędziłyśmy razem czas. Kto za rok pisze się na browarek ze mną?
Pozdrawiam Was Chmielakowo w moich oszołomskich okularach Marylkach i zapraszam za rok 🙂
I po Chmielakach 😉 Czyściciele spisali się na piątkę. Nie ma śladu po flaszkach. Trzeba też pochwalić uczestników, zauważyłam, że w tym roku dbali o porządek wokół siebie, a takie śmietniki pod drzewkiem to była rzadkość. A teraz właśnie zaczęło padać. Pierwszy deszcz od ponad miesiąca, więc i mocz z kątów się wypłucze hehe 😀
“Aby te piękne chwile zatrzymać w kadrze i w sercu…”- no to zatrzymałam. Reklama Toi Toia jak się patrzy 😀
Chyba Was nie zanudziłam. Trzasnęłam artykuł, że zaraz Newsweek zadzwoni hehe 😀 Mam nadzieję, że nadrobiłam moją nieobecność.  Jeszcze raz zapraszam za rok na 46. Chmielaki Krasnostawskie.

Słoneczne migawki

By | Blog, Wywczas | 25 komentarzy
Wspominałam już, że mniej mnie na blogu. Mniej mnie dlatego, że jestem włóczykijem. Kiedy widzę słońce na zewnątrz- ono nie pozwala mi siedzieć w domu. A kiedy gdzieś odpoczywam internety idą w odstawkę. Polecam. Żeby nie było, że porwali mnie kosmici czy coś, postanowiłam uruchomić słoneczne migawki, czyli małe spacery ze mną. Wprawdzie jakieś fotki wrzucam, w miarę na bieżąco, na mój Insta KLIK, ale wiem, że nie każdy tam zagląda. Dlatego dziś postaram się skisić wszystko, albo prawie wszystko, w poście z czerwcowymi przemieszczeniami po mapie. Z góry zaznaczam, że nie jestem jakimś wybitnym fotografem, więc proszę mi tu nie jechać, że ostrość, czy coś innego kiepskie, bo ja się na tym nie znam, ja po prostu lubię robić zdjęcia 😉 Dzisiejszy mix pochodzi wyłącznie z telefonu.

Jezioro Białe, Okuninka (klik)

Malowniczo położone jezioro, czyste i urokliwe. Miejsce kultu miejscowych blachar i ogierów w beemkach. Łańcuchy, fury, komóry, imprezownia. Prawie jak Ibiza. Gwar, wata cukrowa, lody przy plaży i lodziki na plaży (if u know what I mean). Do Kołobrzegu daleko? Białe zapewni Ci jeszcze lepsze atrakcje. Mielno niszczy każdego? No chyba kurwa w Okunince nie byłeś! Miasteczko, główna plaża i okolice to jedna wielka impreza 24 h na dobę. Jeśli jednak wolisz podziwiać kaczki, które spokojnie napierdalają po gładkiej tafli jeziora- zacumuj po przeciwnym, spokojnym brzegu. Okolice też piękne. Polecam.

Romanów, Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego (klik)

Niewielka miejscowość malowniczo rozrzucona pośród sosnowych lasów. Romanów jest znany z tego, że pomieszkiwał tu Kraszewski- czaicie typa? Gość wydał najwięcej książek i wierszy w historii polskiej literatury! W Romanowie spędził dzieciństwo, a potem wbijał tu na wakacje. Podobno podczas tych wakacji siedział i sobie coś tam notował na swoim Apple, a tak ściślej rzecz ujmując to pod apple siedział i pisał, zakąszając jabłuszkiem z tego apple. Mi się wydaje, że on tu na rumiane dziewki przyjeżdżał, nie na rumiane jabłuszka, ale kto go tam wie? Piękny park i zadbane obejście są godne polecenia.

Śląsk, Katowice i okolice (klik)

Właściwie to byłam u przyjaciół w Chorzowie, ale te miasta tak płynnie przechodzą w siebie, że akurat zachowały się fotki z Katowic. Już sama podróż pokazuje jaka ta nasza wymęczona Polska piękna. Ale Śląsk też jest piękny! Jeśli ktoś Wam powie, że tam jest szaro, buro i ponuro, wszędzie hałdy, bród, smród i ubóstwo- strzelcie mu w ryj. Mi się podobało. Widziałam ufo, widziałam chorzowską żyrafę, Silesię zaliczyłam, kilka innych ciekawych miejsc widziałam. Ubolewam tylko, że nie zdążyłam odwiedzić Nikiszowca i obfocić cudownych modernistycznych kamienic, ale jeszcze będzie okazja. Wrócę i napiszę więcej.

Nie ma jak u Mamy 😉

Rodzinę też trzeba odwiedzić, prawda? A musicie wiedzieć, że pochodzę z przekurwamalowniczej wioseczki. Jestem ze wsi i jestem z tego dumna! Nie muszę zapieprzać pod Monte Cassino, żeby podziwiać najpiękniejsze maki na świecie. Wystarczy skoczyć do mojej wioseczki 🙂 Taka ciekawostka, na ostatniej fotce macie dziewannę. Z dziewanny ponoć można wywróżyć jaka czeka nas zima. Śmiejcie się, albo i nie, ale coś w tym jest. Badam dziewannę od kilku lat i prognoza się sprawdza. W tym roku nie ma wysypu kwiatów, ale kwitnie regularnie, kwiaty są rozmieszczone w równych odstępach- dziewanna zwiastuje nam więc zimę z regularnymi opadami śniegu, ale nie będą one jakoś mocno intensywne. No zobaczymy dziewanno 😉
Na koniec fotka z parapetówki mojej koleżanki, którą oblewałyśmy w sympatycznym, babskim gronie.
Mam nadzieję, że podobał Wam się mój pierwszy post z regularnej- nieregularnej serii słonecznych migawek. A teraz sio od komputerów i internetów- cieszcie się latem 🙂

Nawiedzony (?) dom w Izbicy

By | Wywczas | 31 komentarzy
Po ostatnim wpisie na temat moich zainteresowań (KLIK), a także dziwnych zjawiskach, których doświadczyłam, otrzymałam prośby o poruszenie tematu pewnego miejsca. Miejsca, które doskonale znam. Miejsca, o którym ludzie szepczą w całej Polsce, a ja mam je tuż za miedzą…
Postanowiłam, że nie będzie to kolejny artykuł na ten temat, w którym to ludzie prześcigają się w domysłach. O “nawiedzonym domu z Izbicy” możecie poczytać w wielu miejscach- prasa, internet, a jakiś czas temu, dom “gościł” ekipę z “Nie do wiary”. Nie brakuje tu też “łowców duchów”, których straszy chyba jedynie…policja. Możemy poczytać o różnych, mrożących krew w żyłach wydarzeniach, jakie rzekomo dzieją się w domu. Ale ile z nich to prawda? No właśnie. Może redaktorem z Newsweeka nie jestem, ale postanowiłam podejść do sprawy profesjonalnie i porozmawiałam z… rodziną, do której dom należy. Tak, tak…ani Fakt, ani Tygodnik Zamojski, ani żaden inny pseudo redaktor innej medialnej papki, nie miał na tyle oleju w głowie by zapytać o dom osoby bezpośrednio związane z historią. Dziwne. Lepiej wałkować głupoty, które wypisują nawiedzeni na forach internetowych. Łatwiej, prawda?
Dlatego zebrałam wszystko do kupy, zrobiłam fotki- za zgodą właściciela (sic! inni nie pytają) i dziś spróbuję opowiedzieć Wam historię. Prawdziwą historię. Na wstępie wyjaśnię jakie jest moje stanowisko w sprawie zjawisk nadprzyrodzonych. Otóż wierzę, że istnieją, że ludzki umysł nie jest w stanie pojąć wszystkiego, co dzieje się wokół nas. Nie wierzę natomiast we wszystkie głupoty, które ludzie opowiadają. Na początku staram się wytłumaczyć racjonalnie dane zjawisko, a dopiero po wykluczeniu wszelkich logicznych argumentów, zaczynam analizować wszelkie anomalie.
Najpierw wymienię historie, bajki i fakty, o których ludzie plotkują.
  1. Krew cieknąca ze ścian.
  2. Płacz dziecka dobiegający z domu.
  3. Dudniące szyby, jakby ktoś walił w nie pięścią, dziwne dźwięki.
  4. Święte obrazki w oknach, które mają odganiać duchy.
  5. Nikt nie chce kupić nawiedzonego domu.
  6. Jeśli pojawi się jakiś kupiec, ginie w niewyjaśnionych okolicznościach np. w wypadku drogowym.
  7. Samoistnie poruszające się przedmioty
  8. Anomalie temperaturowe.
  9. Zjawa w oknie.
  10. Pojawiające się i znikające w krótkim czasie firanki, przemieszczanie obrazów na oknach.
  11. Okoliczni mieszkańcy potwierdzają dziwne historie związane z domem.
  12. Dom stoi w miejscu kaźni Żydów, na cmentarzu.

A teraz małe wyjaśnienia.

  1. Nigdy, z żadnej ściany nie ciekła żadna krew, ani nawet farba. Ewentualnie ktoś mógł chlapnąć po ścianie ketchupem. Nie zdarza Wam się? Bo mi tak.
  2. Płacz dziecka…niby w fundamentach zostało zamurowane dziecko, ponoć 4 letni chłopczyk. Druga wersja jest taka, że matka zamordowała trójkę dzieci, których płacz słychać do dziś. Najciekawsze jest to, że z tą trójką “zamordowanych” dzieci chodziłam do szkoły. Cała trójka była i jest jak najbardziej żywa i życzę im stu lat w zdrowiu. W okolicach mieszkam od lat, myślicie, że gdyby ktoś zamordował dzieci nie byłoby o tym głośno? No raczej- wioski trzeszczałyby od plotek. A o morderstwach w studniach, domu, fundamentach dowiedziałam się z internetu.
  3. Szyby…no cóż coś mogło stukać. Niezamieszkały dom ma swoje odgłosy i to jest fakt. Czy takie odgłosy to niezaprzeczalny dowód na duchy w środku? A przeciągi? A konstrukcja domu? A fakt, że mogło w środku zamieszkać jakieś zwierze? Choćby łasica.
  4. Święte obrazki stały jeszcze do niedawna. Od pewnego czasu już ich nie ma. Właściciel wymienił okna, stara się dbać o dom, tak jak jest to możliwe, mimo, że od lat nie mieszka w Polsce. Obrazki wcale nie miały służyć straszeniu duchów. Według starych praktyk święty obrazek w oknie miał za zadanie odganiać “zło”. “Zło” nie znaczy duch, a na przykład burze, tak by pioruny nie uderzyły w dom. W tym celu ustawiano też zapalone gromnice, ale skoro ktoś na stałe nie mieszka w domu, to logiczne, że nikt nie będzie stawiał w oknie zapalonej świecy. Stały więc obrazy. Żadne czary.
  5. Zacznijmy od tego, że dom NIGDY nie był (i prawdopodobnie nie będzie) na sprzedaż. Mimo, że w internecie krążą plotki, że rzekomo dom miał być wystawiony za 6 tysięcy złotych, ale chętnych nie było. B z d u r y.
  6. Potencjalni kupcy byli, ale dom nie był na sprzedaż. W związku z tym nikt nie ucierpiał. Ja o niczym takim nie słyszałam.
  7. Nic nie latało po domu. Chyba, że weźmiemy pod uwagę poruszające się od przeciągu firanki.
  8. U mnie w piwnicy jest chłodno, na parterze ciepło, na poddaszu gorąco, na strychu upalnie. Takie same zjawiska możemy zaobserwować w “nawiedzonym domu” i w milionach innych mieszkań.
  9. Cóż zjaw tam nigdy nie widziałam, a dom mijałam setki, a nawet tysiące razy. Być może ktoś widział właściciela, lub jego rodzinę? A może nocni “łowcy duchów”? To możliwe.
  10. Tutaj też, tak jak w punkcie wyżej. Serio- to nie są żadne czary.
  11. Otóż kiedy gromadziłam materiały do postu, przeprowadziłam kilkanaście rozmów z mieszkańcami. Żaden nie potwierdza historyjek. Jedynie co mówią mieszkańcy to, że coś tam widzieli w telewizji, ktoś coś mówił, gdzieś w internecie było napisane…Osobiście nic o zjawach nie wiedzą. Zaskakujące, że w Szczecinie trąbią o morderstwach i duchach, a najbliżsi sąsiedzi robią wielkie oczy, kiedy im o tym mówię.
  12. Kirkut, czyli cmentarz żydowski znajduje się w odległości 400 metrów od domu. Sprawdzałam co do metra. To prawda, że Izbica ma bogatą i tragiczną historię, ale w miejscu gdzie stoi dom, przed wojną, podczas wojny i po niej były zwykłe pola. Być może ktoś zginął w bliskich okolicach, ale sąsiedzi nie mają duchów mimo, że mieszkają metr od tego domu. Zresztą- cały nasz kraj, brzydko mówiąc, na trupach stoi.
To jest naprawdę ogromny skrót. Historie mnożą się jak grzyby po deszczu. Każda kolejna ciekawsza i mroczniejsza od poprzedniej i coraz bardziej nieprawdziwa.
Dom jak dom, prawda? Typowy budynek z lat 70 i 80. Plotki zaskakująco szybko krążą. Ktoś powiedział, że dom jest nawiedzony i tak zostało, co było na rękę właścicielowi, bo nikt domem się nie interesował, kiedy z rodziną przeprowadził się do Niemiec. Niestety plotka zaczęła żyć własnym życiem i zamiast złomiarzy pojawili się łowcy duchów.  Kiedyś mój kolega pomagał przy remoncie ganku, zapytałam go czy działo się coś niezwykłego. Powiedział, że z dziwnych rzeczy to flaszka skończyła się zaskakująco szybko i nie było komu iść po drugą. Bywa. Okolice znam jak własną kieszeń, nie raz i nie dwa wagarowało się w pobliżu, chociaż lepszym miejscem był, nigdy nie wykończony, ośrodek zdrowia 😉 Właściciel przynajmniej raz w roku przyjeżdża i robi porządki. Wymienił okna, dom nie jest “zapuszczony”.  Ale w każdej bajce jest ziarno prawdy…
Rozmawiałam z A.- synem właściciela. Nie chciałam poruszać tematów rodzinnych, nie jestem pismakiem z Faktu, więc nie liczcie na bujdy i ckliwe historie. Usłyszałam, że “pewne dziwne rzeczy się tam działy… jednak nie wyglądało to jak w horrorach ;p. Czy na żyłach wodnych – nie wiem, prawdopodobnie jego (…) chcieli bardzo, żeby ten dom był wykończony i im więcej go “wykańczano” tym mniej dziwnych rzeczy, się działo, wiec trudno mi stwierdzić jednoznacznie.(…)ja jeszcze pod uwagę bym wziął, fakt, że w momencie kiedy dom był niewykończony, mogła w grę wchodzić fizyka, (ciąg powietrza w pomieszczeniach nieszczelnych) ale były też przypadki, że mimo iż na zewnątrz nie było wiatru to na strychu (bo mieliśmy takie rury cienkie jak to do połączenia kaloryferów się montuje) i one strasznie waliły o siebie, a jak się weszło na strych to przestały… więc nie wiem….ale właśnie z czasem jak się dom więcej wykańczało takich dziwnych rzeczy było mniej … więc mogło to mieć związek z tym co na początku napisałem, nigdy nie czytałem historyjek o tym domu ani w gazecie, ani nigdzie… jak człowiek nie wie to sobie sam coś wyobrazi ;p a co do krwi i dzieci topionych to trochę przesada hehe ;D (…) hehe z tymi dziwacznymi historiami od ludzi z drugiego końca polski jest dosłownie jak z głuchym telefonem z dzieciństwa im więcej ludzi (im dłuższy) tym zabawniejsze są efekty końcowe ;d”
“(…) Właśnie pytając sie siostry też mi wspomniała, że będąc młodzi mogliśmy sobie dużo rzeczy “wkręcać”. Chociaż na początku, właśnie jak dom był mniej wykończony, to były to zjawiska bardziej nasilone w stylu stukanie rur o siebie ( były to rury ok. 2 calowe do obiegu ogrzewania cieplnego luźno ułożone na drewnianych belkach ) na dole jak kiedyś były drzwi takie mocne dębowe wejściowe, nocą było słychać głośne walenie jak gdyby ktoś nimi trzaskał w długich odstępach czasowych, nawet przez kilka godzin. Normalnie dało je się lekko zamknąć, bez problemu i mocnego zatrzaskiwania (jak to bywa w starych konstrukcjach) to były takie typowe zjawiska, też zakładano, że może być żyła wodna pod tym budynkiem, ale nie zbadano tego dotychczas. Z czasem im więcej się budynek wykańczało, tym mniej takich zjawisk. (…) “
“Jakoś nigdy nie wspominałem tych dziwnych historii, ani nigdzie nikt nie zapisywał ich, więc więcej nie pamiętam, a rozpamiętywać nie mam ochoty ;p Mogę dodać, że jak we trójkę tam z rodzicami przebywaliśmy, w tym domu , to czasem sami próbowaliśmy przeprowadzać śledztwa na własną rękę, takie eksperymenty ;p więc były to też takie momenty grozy przygodowe :P”

Emotikon smile ” (…) no więc o strasznym domu to tyle, a jak ludzie gadają głupoty- niech gadają (…). Ja nikomu z moich nowo poznanych kolegów, przyjaciół nigdy nie mówiłem w jakim domu mieszkałem. Tez nie interesuję się tym, co ludzie o tym mówią, może jakby mieli mniej czasu, to nie mieli by tyle czasu na plotkowanie. tyczy się to każdej dziedziny, nie tylko tej konkretnej sytuacji. Emotikon smile Ale ogólnie ludzie myślę boją się takich opuszczonych domów i myślę, ze być może też z tego taka historia, chociaż tam trochę dalej, tez jest opuszczony dom i takich rzeczy nie gadają, to nie wiem.”

Emotikon smile no więc o strasznym domu to tyle a jak ludzie gadają głupoty niech gadają lepiej dla nas może hotel się tam otworzy z ciekawą historyjką i pod intrygującą nazwą więc jak ludzie tak opowiadają niech mówią. Ja nikomu z moich nowopoznanych kolegów, przyjaciół nigdy nie mowiłem w jakim domu mieszkałem. tez nie interesuję się tym co ludzie o tym mówią, może jakby mieli mniej czasu to nie mieli by tyle czasu na plotkowanie. tyczy sie to w każdej dziedzinie, nie tylko tej konkretnej sytuacji. Emotikon smi

I jak mogę podsumować tę całą historię? Ciężko zrobić to w kilku słowach. Większość opowieści, o których słyszeliście, czytaliście lub przeczytacie, to bujda na kółkach. Myślę, że A. świetnie i trafnie to podsumował. Jeśli chodzi o zjawiska nadprzyrodzone w tym miejscu, być może jest coś na rzeczy, ale nikt nigdy tego nie badał. A pismaki z gazet i bajkopisarze z TVN poszli na łatwiznę i powtarzali plotki. Dziennikarstwo na najwyższym poziomie… doprawdy. Nikt niczego nigdy tu nie badał, ale mam nadzieję, że pojawi się jakiś uczciwy “badacz”, który nie będzie miał na uwadze tzw. fejmu, a wyjaśnienie zjawisk, których jednoznacznie nie może wyjaśnić zwykły zjadacz chleba.  Może jakiś radiesteta? Ale nie żaden magik, czy opłacony Kossakowski, tylko osoba wiarygodna. Na to liczę.

Moi wiejscy bohaterowie

By | Przemyślnik | 27 komentarzy

 

Jestem ze wsi i jestem z tego dumna! Teraz niby tam mieszkam w niby mieście, niby powiatowym, a wczoraj mi za oknem stado saren się pasło. O wsi i o wieśniakach wspominałam TUTAJ, to już się nie będę powtarzać. Ale chciałabym rozwinąć temat i pójdę w taką odnogę myśli. Każdy gdzieś tam sobie mieszka, nie wiem jak to jest w wielkim mieście, to znaczy wiem, ale nie z autopsji. Wiem za to jak to jest na wsi, w małym mieście. Kiedyś koleżanka śmiała się, że jestem z Zadupia. Powiedziałam, ok, jestem z Zadupia, ale w takim razie Ty jesteś z Dupy, skoro w takim centrum wszechświata mieszkasz. No to teraz jestem w Dupie.
Nie ważne czy mieszkasz w Dupie czy na Zadupiu, masz wrażenie, że nie ma tu nic i nikogo interesującego. A rozglądałeś się kiedyś? Też mi się wydawało, że na mojej wsi to tylko pijaczki pod sklepem, ale im dłużej się zastanawiałam, tym więcej osobowości dostrzegałam. Zmienię troszkę imiona i nazwiska, żeby nie było, ale reszta to prawdziwe historie.

Gwizdek, którego koty zjadły

Pan Gwizdek mieszkał za lasem. Wokół mojej rodzinnej miejscowości jest mnóstwo lasów, a sama wieś jest bardzo rozrzucona. Gwizdek był prekursorem samego Cejrowskiego. Od wczesnej wiosny, do późnej jesieni chodził boso. Stopy miał solidne 😉 Ale to nie były jakieś tam spacerki, nie. On po bułki do najbliższego sklepu miał ze 3 kilometry. Do pobliskiego miasteczka też chodził z buta ze stopy (?). Żadne busy, autobusy. Zresztą wtedy busów jeszcze na świecie nie było. Sama miałam z jakieś 5 lat i nigdy nie zapomnę tych leśnych stóp w rosie. Raz jedyny widziałam go w sandałach. Szok. Właśnie w tym wspomnianym miasteczku, w sklepie, Gwizdek miał sandały! Brązowe, z grubych pasów.  Potem się dowiedziałam, że on zawsze przed dojściem do miasta, przecierał stopy i zakładał sandały. No tak…po przejściu jakichś 12 km, buty się należą.
Pewnego razu Gwizdka nikt nie widział. Dzień, drugi, trzeci…po tygodniu, czy dwóch ktoś postanowił wybrać się do jego chatki za lasem. Gwizdka koty zjadły. Zjadły oczy, nos, uszy, język… Bo Gwizdek żył ze stadem kotów- przyjaciół. Człowiek ten zmarł ze starości, a koty z głodu poradziły sobie jak mogły. I tak Gwizdek przeszedł do legendy.

Bronka, co z krową mieszkała

Babcia Bronka. Chyba każdy tak o niej mówił, choć nie była niczyją babcią. Mieszkała w chatce, nikomu nie wadziła. Miała krówkę, kotka, garść kur. Potem córka wybudowała nowy dom i Bronka poszła do tego nowego domu. Kurki biegały po podwórku, kotek chodził swoimi ścieżkami, ale co z krówką? Krówka zamieszkała w nowym domu. Tak w domu. Kojarzycie te popularne na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych domy “kwadraty” z białych pustaków? Do takiego domu trafiła Bronka i jej krówka. Zajmowały parter. Krówka miała swój pokój. Często przechodząc obok domu, można było podziwiać krowę w oknie, która w buzi mieliła sobie siano. Latem krowa pasła się w ogródku, a Bronia pilnowała ją na stołeczku, z gałązką w ręku. Potem Bronka zmarła, a krówka przestała mieszkać w domu.

Januszek, swój chłopak

Januszek, tak o sobie kazał mówić. Wszystkim, bez różnicy. Januszek miał już pewnie ponad 70 lat, ale jakoś nie było tego po nim widać. Mieszkał sobie za innym lasem i dorabiał “po ludziach”. A to komuś ogródek przekopał, a to kartofle pomógł zbierać. Tu parę groszy, tam flaszeczka i żył sobie. Do okolicznych mieszkańców zwracał się per “bodziak”. Taki cichy człowiek, cichej wsi. Jakoś nie mogłam o nim nie wspomnieć. Zmarł kilka lat temu i nikt nie mógł w to uwierzyć, bo kto jak kto, ale Januszek?

Pan Tadeusz

Pan Tadeusz mieszka w lesie. Mieszka z synem. Kiedyś miał pięknego owczarka niemieckiego. Owczarek był psem przewodnikiem, bo Pan Tadeusz jest niewidomy. Kiedy psinka żyła Pan Tadeusz sporo się przemieszczał. Do sklepu, do miasta, zupełnie jakby to, że nie widzi nie stanowiło najmniejszego problemu. A z lasu nie jest tak łatwo dojść do centrum wsi. Do domu Pana Tadeusza jest dobre 5 kilometrów i to polną drogą, leśną ścieżką i milionem zakrętów z wystającymi korzeniami, jak to w lesie. Mimo to człowiek z pieskiem często pojawiał się w różnych miejscach. Potem pies poszedł na drugą stronę tęczy. A Pan Tadeusz został uziemiony w swoim lesie. Czasami widuję go z synem, ale jestem pewna, że wolałby nadal przemieszczać się z psem, który dawał pewien rodzaj niezależności. Pies przewodnik…kasa, gruba kasa. I prawdopodobnie długie oczekiwanie. Dobrze, że las o tej porze roku budzi się do życia- pachnie, szumi i słychać śpiew ptaków. Jakoś tak raźniej. A i śniegu w tym roku nie było, droga nie będzie obsychać do lipca. Zawsze są jakieś plusy.

Karolek z dywanu

Taka sytuacja. Impreza rodzinna, ślub, wiejskie wesele. Wszyscy zwarci i gotowi, zaraz wyjazd do kościoła, gościom już kiszki marsza grają. Wódeczka się chłodzi. Stryj. Gdzie jest stryj? Stryj umarł. Co tu robić? Co tu robić. A dawaj Karolka w dywan. Wesele zapłacone, goście czekają. Galareta się chłodzi, stryj też już chłodny, czasu nie cofniesz. Zawinęli więc Karola w dywan i pojechali do kościoła.  W jednym pokoju odbyła się impreza, tańce, hulańce, wódeczka się leje, a Karol w drugim pokoju sztywnieje. Na drugi dzień odwinęli Karola z dywanu i ogłosili skacowanym gościom, że oto stryj zszedł z tego świata. Chwilę później odbył się pogrzeb. I tak oto obie imprezy zaliczone niemal za jednym zamachem.
Nie wiem ile osób mieszka w mojej wsi. Jest może ze 100 domów? Może 140? Rozrzucone po polach i lasach. A mimo to tyle osobowości…Pewnie jeszcze kilka ciekawych osób mogłabym znaleźć, kilku zwykłych- niezwykłych ludzi. A w Waszych okolicach? Znacie jakieś ciekawe, lokalne osobowości? Legendarnych ludzi?
Wszystkie fotki w poście są mojego autorstwa, zrobione jakimiś prehistorycznymi telefonami, na przestrzeni iluś tam lat 😉 A na każdym zdjęciu moja wsi spokojna, wsi wesoła.

Przeklęte miejsca, ludzie, pasja…i kilka słów o dziwnych zjawiskach

By | Przemyślnik | 24 komentarze
Coraz bardziej odbiegam od tematów kosmetycznych, ale myślę, że mnie rozumiecie- blog lifestylowy istniał jeszcze przed Pudernicą. Kosmetyki traktuję z przymróżeniem oka, takie lekkie hobby. Może niektórzy zdziwią się, jeśli powiem jak szerokie zainteresowania posiadam. Może nie wszystko na raz. Dziś napomknę o jednym z nim- historia regionu, a także kultura żydowska, która jest nieodłącznym elementem historii miejsca, w którym żyję.
źródło-https://www.izbica.info/historia/galeria-iiwojnaswiatowa
 Szczególnie interesuję się historią izbickich Żydów i okresem holocaustu. “Izbica, Izbica, żydowska stolica”- powiedzenie związane z pobliską miejscowością, gdzie zresztą ukończyłam gimnazjum. Moja fascynacja tym niecodziennym tematem nie wzięła się z nikąd. Pradziadkowie w okresie wojny ratowali Żydów, ukrywali w gospodarstwie i jestem z nich niezwykle dumna. Dziadkowie nie zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale nie o medale tu chodzi, a o ludzkie życie, które ratowali, mimo, że narażali przy tym własne. Osobiście postawa dziadków nauczyła mnie tolerancji, honorowego zachowania i wpoiła ważne zasady, którymi kieruję się w życiu. Powiecie- patos, pieprzenie, mówcie co chcecie. Niestety dziadkowie już nie żyją, a wszelkie informacje jakie zebrałam nie są pełne, ludzka pamięć jest ulotna. Wiem, że jedna z Żydówek pochodziła z miejscowości Mokrelipie, dziadkowie nazywali ją Irenką, ale prawdopodobnie na imię miała Sara. Przez około rok “Irenka” była ukrywana w przydomowej piwnicy. Pomagała w opiece nad dziećmi moich dziadków ( właściwie pradziadków, ale zawsze nazywałam Ich dziadkami), kiedy było na tyle bezpiecznie, że mogła wyjść z piwnicy na teren domu ( nigdy na zewnątrz). Przez około tydzień , kiedy w Izbicy zrobiło się gorąco, zaczęły się wywózki, dziadkowie opiekowali się też (prawdopodobnie) młodszym bratem Thomasa Blatta. Według babci, chłopiec miał na nazwisko Blatt, imienia nie pamiętała, a ja nie mogę potwierdzić tej informacji, bo babcia nie żyje. Po tygodniu ojciec odebrał chłopca. Niestety, cała rodzina niedługo po tym, trafiła do niemieckiego obozu zagłady- Sobiboru. Przez gospodarstwo dziadków przewinęło się też  kilkoro (kilkunastu?) innych Żydów. Dziadkowie mieszkali w odległości około 7 kilometrów od Izbicy, więc teren był dość bezpieczny. Chociaż Niemcy węszyli i tu, dziadek był prężnie działającym partyzantem, partyzantka była mocno rozwinięta w tych okolicach.
Thomasa Blatta miałam przyjemność spotkać osobiście, wysłuchać jego wspomnień, krótko porozmawiać. Było to jakieś 12 lat temu, byłam troszkę speszona, że rozmawiam z tym Wielkim Człowiekiem, bardzo bym chciała mieć okazję zamienić z Nim jeszcze kilka słów, posłuchać. Kiedy opowiadał o dzieciństwie, jego twarz promieniała, kiedy mówił o obozie i powstaniu w nim… Wyrazu jego twarzy nigdy nie zapomnę. Zaszklone oczy, twarz posągowa, blada…jakby martwa.
źródło-Wikipedia
Wielokrotnie odwiedziłam Majdanek, teren obozu przejściowego w Izbicy znam jak własną kieszeń, zresztą jak całą Izbicę. Mając jakieś 15 lat byłam też w Sobiborze, aktywnie uczestniczyłam w odsłonięciu kamienia pamięci o izbickich Żydach. Jakieś trzy lata temu, wracając znad jeziora, postanowiliśmy zajechać z przyjaciółmi do Sobiboru. Długo się z tym zbieraliśmy. Skręciliśmy w lewo i po chwili byliśmy na miejscu. Lipiec, skwar leje się z nieba, wjeżdżamy na parking obok małego muzeum, za którym znajduje się teren obozu. Szyby otwarte. Nagle do środka wpada ogromny szerszeń. Próbujemy wygonić giganta i w tej samej chwili dostrzegamy, że w koło samochodu są setki szerszeni. Okna pozamykane. Walczymy  tym, który został w środku, w końcu komuś udaje się go zatłuc. Na zewnątrz cała chmara owadów i w tym momencie jak na zwolnionym filmie podjeżdża Mały Fiat z rodziną w środku. Ojciec, matka, dziecko, jedzą lody, szyby otwarte! Próbujemy krzyczeć, dawać znaki, pokazujemy na stado szerszeni. W końcu rodzina dostrzega nasze próby kontaktu i szybko zamykają okna. nawet nie wiecie jak nam ulżyło! Odjechaliśmy stamtąd czym prędzej i jeszcze przez kilka kilometrów szerszenie “odlepiały” się z auta. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie widziałam tak ogromnego stada, ogromych szerszeni, w dodatku tak rozwścieczonych.
Kilka tygodni później, z tą samą grupą znajomych, zrobiliśmy drugie podejście. Nie było szerszeni. Nie było nikogo. Zupełna pustka. Poszliśmy ścieżką w głąb terenu obozu, pod pomnik, aleja z kamieniami pamięci, las. Wokół zupełna cisza, w tle słychać było tylko świerszcze i strzelającą od upału trawę. Cisza. Weszliśmy do małego muzeum. Pusto. Zaczęliśmy oglądać wystawę, coś tam tłumaczyłam znajomym, rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Nagle zza ściany zaczął dochodzić jakiś dźwięk. Sapanie, warczenie. Coś pomiędzy warczeniem dużego psa, niedźwiedzia, dziwne pomruki- miarowe, rytmiczne i coraz głośniejsze. Za ścianą nie było zupełnie nic. Kawałek polany, las. W pewnym momencie wszyscy zrobili się zupełnie bladzi- dźwięk jakby się zbliżał. Gęsia skórka. Jeszcze nigdy tak szybko nie biegłam do samochodu, a za mną czterech facetów. Wsiedliśmy do auta i bez słowa stamtąd uciekliśmy. Dopiero po kilku minutach padły pierwsze słowa. Co to było? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nikt nic nie pił, żadnych używek, nie byliśmy przemęczeni. Każdy słyszał to samo, choć nie wiadomo co. Nigdy tak się nie bałam, nawet teraz kiedy to piszę sztywnieją mi palce na klawiaturze, a po plecach przechodzą dreszcze. Więcej nie będę podejmować próby odwiedzenia tego miejsca.
Nie wiem czy zainteresowała Was mała wzmianka o moich zainteresowaniach i dziwnych zjawiskach, z którymi się spotkałam. Chciałam się po prostu podzielić z Wami cząstką moich myśli, które nie zawsze to tylko kupa śmiechu i trochę przekleństw.