Tag

włosy

Purc Pure Keratin z AliExpres, czyli jak uratować włosy :)

By | Bjuti Pudi, Blog | 35 komentarzy
Najbardziej na świecie lubię testować to, co nieodkryte. Dzisiejsza włosiana niedziela odbyła się właściwie tydzień temu, ale postanowiłam się wstrzymać z ochami. Chciałam zobaczyć czy efekt utrzyma się choć troszkę i czy przypadkiem nie wyłysieję 😉 Nie wyłysiałam i jest lepiej niż myślałam. Dziś przedstawię Wam atak keratyny za grosze 🙂
Zestaw Purc Pure Keratin do prostowania włosów z AliExpress. Taaa znowu żółte zakupy. Nikogo nie namawiam, żeby potem na mnie nie było. Nie, nie boję się eksperymentów i nie zamierzam się tłumaczyć, jak ktoś chce niech kupi, a jak nie, to niech mnie nie straszy, że umrę, wyłysieję, a wątroba zrobi się niebieska. No, to koniec tematu 😉
Zestaw kupiłam tutaj- KLIK, jeśli link się zestarzeje to macie jeszcze link do sklepu- KLIK. Sklep sprawdzony, przesyłka szła niecałe 3 tygodnie, więc szybko. Śledzenie paczki działało, więc polecam. Zestaw przyszedł zapakowany szczelnie mocną folią. Do szamponu i keratyny dostałam tez rękawiczki, krótką instrukcję i ręczniczek, miło. Ale co tam opakowanie. Lecimy dalej.
Proszę opisy, składy, powiększcie sobie fotkę. Konsystencje obu produktów lejące, pachną słodką czekoladą. Przy prostowaniu i suszeniu powstają trochę szczypiące opary i łezka mi poszła, ale nic nie śmierdzi, ani mocno nie przeszkadza. Nie jest źle. Przy nakładaniu też lepiej nie cachać, ale jeśli choć ktoś raz czyścił kibel Domestosem, to keratynka to pikuś. Owszem ma drażniące opary, ale takie do zniesienia.
A teraz czas na moje włosy.
Przepraszam za łaciate kolory, ale światło nie chciało współgrać, a ja już od czerwca nie farbuję moich szczypiorów. Także olejcie kolor, patrzcie na strukturę. Generalnie nie mogę narzekać na moje włosy, ale końcówki jednak odczuły dekoloryzację oraz kąpiel rozjaśniającą. Poza tym moje końce zawsze były miotłowate, taki ich (kurwa!) urok. I właśnie te końce chciałam ujarzmić, żeby nie były takie roztrzepane.
Podaję przepis na chińską keratynę:
  1. Umyłam włosy szamponem oczyszczającym z zestawu ( 3 razy).
  2. Wysuszyłam włosy do maksymalnej suchości.
  3. Nałożyłam keratynę z zestawu.
  4. Założyłam czepek i siedziałam tak 30 minut.
  5. Wysuszyłam włosy ciepłym nawiewem do suchości.
  6. Wyprostowałam włosy dokładnie.
  7. Nie myłam włosów 3 dni.

I już 🙂

Tak moje włosy wyglądały zaraz po zabiegu. Oczywiście mega proste, po dokładnym prostowaniu. Producent zaleca nagrzać prostownicę do 220-230 stopni. Moja da się rozbujać do około 200, ale też dała radę. Włosy tuż po zabiegu były troszkę sztywne i obciążone, kreatynę aż czułam pod palcami. Produktu nie kładłam przy skórze, nie chciałam przyklapu, więc machałam tak od ucha. Jednak najgorsze było przede mną- 72 godziny bez mycia, a tu na łbie taka sztywność. Jakoś dałam radę, ale aż mnie korciło, żeby umyć te kluski. Męczyło mnie też spanie w rozpuszczonych włosach. Nie wolno przez te 3 dni kłaków związywać, zakładać za ucho, no nic nie wolno robić, co mogłoby je odkształcić. Wytrwałam.
Włosy myjemy tylko delikatnymi szamponami, żeby nie wypłukiwać keratyny. Nie jest to dla mnie problem. Moje włosy nabrały blasku, a końce są ujarzmione. Nie zależało mi na efekcie wyprostowania, bo moje włosy z natury są proste jak druty. Ale wiem, że ten zestaw daje radę i kędziorkom oraz włosom falowanym. Stężenie magicznego środka to 5%, więc całkiem nieźle.
Zdjęcie porównawcze. Jak widać szczotkowate końce nareszcie w ryzach. Po tygodniu nic się nie wypłukało i mam nadzieję, że efekt utrzyma się chociaż 3 miesiące. Dam Wam znać. Ale z tego co czytałam- dziewczyny twierdzą, że ten zestaw daje radę nawet przez 6 miesięcy. Wspomnę jeszcze, że zestaw wystarczy mi na 3 razy. Dla mnie bomba! Za ten cud zapłaciłam uwaga…6,67$! Szok. Co prawda miałam kupony i trafiłam na promo, ale teraz widzę, że zestaw kosztuje 11,70$ co też jest dobrą ceną. A jak lubicie, możecie polować na kupony w tym sklepie, zawsze to kilka groszy w kieszeni.
No i co? Polecam! Nic więcej nie dodam, ja jestem zachwycona ceną, efektem, wydajnością, wszystkim.

Kosmetyk na wszystkie bolączki- Thermal Teide Gel Aloe Vera

By | Bjuti Pudi, Blog | 6 komentarzy
Własnie zdenkowałam jeden z cudnych kosmetyków, który przytachałam z Fuerty. Żel aloesowy. Uwielbiam ten kosmetyk, a Fuerteventura to kolebka aloesowych czarów. Jeśli kiedykolwiek się tam wybierzecie, polecam zaopatrzyć się w aloesowe maziaje.
Kiedyś już miałam taki żel od Safiry, pisałam o nim tutaj- KLIK. Safirowy żel sprawdzał się u mnie, ale odkąd poznałam tajemnicę kosmetyków aloesowych, to jakoś niechętnie na niego patrzę. Kurwa, większość tych żeli dostępnych u nas, można sobie w dupę wsadzić i taka jest prawda. Dlaczego? A no dlatego, że jeśli jakiś żel aloesowy ma w swoim składzie wodę (aqua) to z wydzieliną aloesową ma mało wspólnego. Przy okazji wakacyjnych zakupów ucięłam sobie pogawędkę z Panią Hipiską (tak, najprawdziwsza Hipi!), która zajmuje się tymi roślinkami, ma farmę aloesu i produkuje kosmetyki naturalne. Pani powiedziała mi, że jeśli w składzie żelu mamy wodę, to znaczy, że do kosmetyku użyto proszku aloesowego, a nie żywej galaretki z liści. Woda ma za zadanie rozpuścić proszek. Logiczne, że jeśli użyjemy miąższu, to woda nie będzie potrzebna, bo wnętrze aloesowego serca to prawie sama woda. Taki banał, a nikt nie zwrócił na to nigdy uwagi. Przewertowałam milion blogów i każdy na tapetę bierze skład, dodatki, alkohol, a woda olana. Niby zwykła woda, ale jednak ma znaczenie. A proszek? Z czego jest proszek? A no z resztek- łodyg, skrawków liści. Resztki drogie Czytelniki, resztki w nas pchają! Kupując żel aloesowy pamiętajcie- nie może mieć w składzie wody!

 

Thermal Teide Gel Aloe Vera 100%  czysty aloes, 250 ml.
Żel kupiłam w popularnym, hiszpańskim markecie Dino (od Hipiski kupiłam inne kosmetyki;) ), za 7 euro. Tutaj znalazłam go na stronce w cenie 12 euro- KLIK. Na stronie macie opis, ale pewnie nie zechce się nikomu tego wrzucać w translator, no chyba, że znacie hiszpański. Tak na skróty, to jest to żel ze sprawdzonych kanaryjskich upraw, produkt naturalny. Nadaje się do wszelkich skórnych potrzeb- nawilża, odżywia, łagodzi skutki opalania i golenia. Sprawdza się przy skórze problematycznej, łuszczycowej, przesuszonej, wrażliwej, trądzikowej, podrażnionej, rozjaśnia rozstępy. Zawiera aminokwasy, polisacharydy, witaminy, minerały, enzymy, triglicerydy, sterole i kleje. Żel nadaje się dla dzieci, dorosłych i zwierząt. Pomaga przy uszkodzonym naskórku, po ugryzieniu owadów, pomaga pozbyć się łupieżu i odparzeń, na przykład pieluszkowych. Można pisać i pisać, a w skrócie- jest zajebisty.
Żel stosowałam z powodzeniem podczas wakacji, świetnie chłodził i koił moje spalone cycki i nogi, i ręki i brzuchy i generalnie wszystko łącznie z ryjem. Tak mnie pochłonęło, że porzuciłam krem na rzecz tego żelu i tu także sprawdzał się super. Mało tego- skóra stała się gładsza i bardziej promienna. Mniej zaskórników, mniej podrażnień, nawilżenie na najwyższym poziomie. Cudo. Kosmetyk dodawałam do maseczek do włosów, a moje włosy aloes uwielbiają, więc i tutaj nawilżenie na najwyższym poziomie. Zanim naolejowałam włosy, smarowałam odrobiną żelu, tu także sprostał zadaniu i podbił działanie oleju. Faktycznie po goleniu łagodzi podrażnioną, swędzącą skórę. Komary nie straszne- kosmetyk błyskawicznie chłodzi i nic nie piecze, nic nie wkurwia. Żel najlepiej przechowywać w chłodnym miejscu, można w lodówce. Jest gęsty i pachnie, jak określił mój Niemąż- rośliną. Zapach zielepachy jest neutralny i szybko się ulatnia.
Macie jeszcze zuma na skład. Nie ma wody, nie ma alkohol denat, wyśmienicie! Oczywiście znajdziemy tu też konserwanty, ale jak doczytałam się na stronkach z tym kosmetykiem, konserwanty dodane w minimalnych ilościach, tak, żeby żel nam nie skisł. Jest jeszcze składnik żelujący, poza tym same dobre rzeczy. Ale skład składem, a najważniejsze, że kosmetyk sprawdza się wyśmienicie. Żałuję, że nie kupiłam dwóch. Na szczęście mam jeszcze kilka aloesowych cudeniek 🙂
Wiem, że dostępność, akurat tego konkretnego produktu nie jest rewelacyjna, ale może akurat komuś przyda się ta recenzja. A osobom, które mają zamiar kupić jakikolwiek inny żel aloesowy, przyda się informacja o wodzie i alkoholu, w tego typu kosmetykach. Jeśli ktoś wybiera się na Kanary, to może mi kupić taką zacną flaszeczkę 😉 A jak tam u Was? Znacie takie żele? Używacie? Polecacie jakieś konkretne?

Orzechem w łeb

By | Bjuti Pudi, Blog | 15 komentarzy
Lecą liście, lecą równo. Raz spadną na trawkę, raz spadną na gówno. Znaczy na główną, ulicę główną. Albo gdzie tam sobie chcą to lecą i wkurwiają, bo trzeba je grabić, a mi się wcale nie chce ich grabić. W sumie to mogłoby śniegiem sypnąć i miałabym wymówkę, że się nie da tego z ogródka zbierać. Jeszcze nie tak dawno orzechy ledwie się ubierały w swoje skorupki,  a tu już próżno ich szukać. Właśnie przy pierwszych, zielonych orzechach, kupiłam w Biedrze olej z orzechów włoskich. I okazał się on niezwykle wydajny, bo nadal go mam, na jakieś kolejne 3-4 razy na włosach. Dwa miesiące systematycznego używania.
Taki oto Wyborny Olej z Orzechów Włoskich, cena- około 10 złotych.
Zakupiony, jak wspomniałam w Biedronce. A wiecie, że jak dojeżdżam do tego sklepu, to biedronka z baneru nad drzwiami, zawsze się uśmiecha? Też tak macie? Czy ona tak tylko do mnie się cieszy? Miałam już wersję lnianą KLIK z owada. A jak z orzechową? Wydajna to raz. Dwa- zapach. Jeju, jeju- ale czad! Tak normalnie to orzechy włoskie lubię tylko świeże, takie wiecie w tej skórce. Obieram i wpieprzam. Potem, jak są już suche, to są mi obojętne. Natomiast nie lubię żadnych słodyczy z orzechami- śmierdzą mi. W ogóle nie lubię słodyczy, ale to sprawa dla reportera i długi post. W każdym razie olej mi nie śmierdzi, ma wspaniały aromat. Dla mnie to takie wędzone, podpiekane skorupki z orzechów, ale bez dymu. Zapach jest taki orzeźwiający i zwyczajnie ładny. Ciężko go opisać, musicie to poczuć na własnym nosie. Chyba, że macie drewniany nos, jak taki Pinokio dla przykładu. Ale na to, to ja już nic nie zaradzę.
Butla spora 250 ml, plastikowa, poręczna. Mimo jej poręczności olejek przelałam do butelczyny z dozownikiem po TYM dziadu.
Widzicie? Tu też się do mnie mała biedronka uśmiecha 😀 Do Was też? Olej kładłam co druga noc, przed każdym myciem, pomijając jedną noc w tygodniu, kiedy to rano na 10 minut kładę naftę. No i pomijając tydzień wakacji. No jeszcze tego by brakowało, jakbym olej do Hiszpanii wiozła. Wiem, wiem- ochrona przed słońcem, bla, bla, bla. Pierdolę, nie będę z natłuszczonym łbem latać, choćby to było najzdrowsze na świecie. No matter. Olej jest tłusty, bo jest olejem, ale zmywa się wyśmienicie. Nakłada też dobrze. I działa również bombowo. Terrorysta wśród olejów.
Zauważyłam, że włosy stały się bardziej mięsiste- można je ugniatać i macać jak ciasto na pierogi. Blask przedni, a u mnie ciężko ten blask wywołać, więc musi być dobry. Nawilża chyba lepiej niż jego siostra lnianka. I ten zapach, oł maj gat! Genialne połączenie to olejowanie nim, po wcześniejszym nałożeniu żelu aloesowego, ale o żelu innym razem. Da radę zabezpieczać nim końcówki, bo nie tłuści jakoś wybitnie. Oczywiście jeśli użyjemy na te końce kropelki, a nie wiadra specyfiku. W wiadrze to se można, ale stopy po wyrzucaniu gnoju obmyć.
Podsumowując- olej z orzechów włoskich wędruje do moich ulubieńców. Jeden z lepszych jaki miałam. Polecam!

Nasienie we włosach ;)

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Od dwóch dni jestem zajęta parciami. Wspólnie z koleżankami “rodzimy” dziecko koleżanki. Chciałabym poprosić całą Polskę- przyjcie z nami! Chociaż i tak liczę, że Malutka urodzi się chwilkę po północy- miałabym prezent imieninowy 😉 Nooo jutro możecie mnie odwiedzić z flaszką, bo nie wiem czy w moim wieku jeszcze mogę obchodzić urodziny, a imieniny owszem. Jeśli już jesteśmy w temacie flaszek i butelek, to pamiętacie o takiej mini współpracy, którą nawiązałam grubo ponad miesiąc temu? Dostałam taką słitaśną paczuszkę do przetestowania.
Szampon zwiększający objętość Jagody Goi 250 ml KLIK oraz Odżywczy olejek do włosów Golden Rose Oil 10 ml KLIK.
Można powiedzieć, że olejek to taka spora próbka, bo normalna buteleczka tego specyfiku ma 100 ml. Jeśli chodzi o szampon, to producent posiada takie gabaryty w sprzedaży, choć podlinkowałam większą opcję, bo akurat tego smaku na stronce nie mogłam się doszukać. Ale oki, lecimy z koksem.
Szampon. Dziadyga robi karierę w blogosferze. Mnie też przyciągnął z głupiego powodu- nasionka. Ale o co się rozchodzi? Otóż w butelce siedzi nasienie grozy, kto wie, może sam szatan z tego wyrośnie 😉 Diabelskie nasienie, to prawdopodobnie moja przyszła roślinka, o ile ją wyhoduję nie zapominając o podlewaniu. Siedzi ona w butli po to, żeby udowodnić, że szampon jest mega hiper eko i nawet nasionka mają się w nim dobrze. Od prawie dwóch miesięcy używam myjaka i mam jeszcze połowę, więc wydajność zacna, a do nasionka dojdę pewnie w nowym roku. Cała gama produktów O’right to kosmetyki naturalne. Nawet butelka jest zrobiona z zaczarowanego tworzywa, które rozkłada się w przeciągu roku. Flaszka może być więc naturalnym nawozem dla przyszłego drzewka. Ale ja doczytam, że roślinka szybciej wykiełkuje bez flachy, więc tutaj testów nie będę przeprowadzać. No sorry 😉
Ale pieprzę tak o tych roślinkach, nasionkach, chyba skrzywienie zawodowe 😉 Tymczasem do wuja wafla to szampon jest najważniejszy. Dzielnie używam i stwierdzam, że szampon jest fajowy. Idealnie wpasowuje się w rodzaj moich włosów. Rzeczywiście lekko unosi włosy u nasady. Po kilku tygodniach zauważyłam też, że włosy mniej mi się przetłuszczają. I tutaj biję ukłony jak pijak przed ostatnią szklaneczką taniego wina. Szampon dosyć wydajny, używam takiej normalnej ilości do mycia i ładnie się pieni. Może nie robi wielkiej czapy z piany, ale nie jest źle. W końcu w składzie dość delikatne substancje, więc nie będzie jakichś monstrualnych pianowych rewelacji. Włosy są odświeżone i ładnie pachną. A właśnie! Zapach! Delikatny aromat jagód goi, lekko roślinna nuta zapachowa w tle- ładnie, bez żadnych wkurzających smrodków, subtelny i trwały zapaszek. Kupowałabym! Tylko jest jeden minus…cena. 250 ml to jakieś 80 złotych. I dla mnie tu jest amen. Nie jestem w stanie wydać tyle złotówek na szampon. W sumie to nawet mogłabym sobie na niego pozwolić, ale sumienie by mnie zeżarło. Jednak wolę odłożyć na większe szaleństwa parę złotych, niż kupić kosmetyki. Ale jeśli ktoś z Was nie ma tak drżącej ręki do wydawania, lub jest maniakiem eko kosmetyków- polecam wypróbować.
A teraz olejek. Tak jak wspomniałam- to taka większa próbka, 100 ml kosztuje 126 złotych. I już znowu za portfel bym się złapała. No sęp jestem, no na ciuchy i kosmetyki nie lubię wydawać. Paradoks no nie? Bloguję między innymi o kosmetykach, a sępię na nich. No tak już mam, kasę wolę przetupać na wakacjach czy jakichś atrakcjach, które pozostaną w głowie 😉 Ale! Olejek jest ok.
Mój okaz siedział w kartoniku. A potem w buteleczce siedział. A ta butelka ze szkła została stworzona i uwieńczona dozownikiem. Ponieważ opakowanie nie jest jakieś ogromne, stosuję olejek na końcówki. Po myciu wsmarowuję kilka kropelek w końce włosów, a to co zostanie na rękach, rozprowadzam na włosach. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, a w sumie nos, to zapach. Bardzo intensywny, różany zapach, ale taki troszkę nieoczywisty, róża szampańska nie jest aż tak dusząca, choć niezwykle mocna. Czasem traktuję olejkiem suche włosy żeby się nie puszyły i to im pomaga. Może nie są do końca ujarzmione, ale wyglądają zdecydowanie lepiej. Maź szybko się wchłania i nie obciąża włosów, nie tłuści. Dobrze zabezpiecza końcówki, nie potrafię natomiast jednoznacznie stwierdzić czy nabłyszcza, bo stosuję go bardzo oszczędnie, a poza tym z moich włosów ciężko wydobyć blask.
Tutaj skład, mamy tu między innymi lekki silikon rozpuszczalny wodzie i ekstrakty roślinne, troszkę innych substancji. Olejek jest ok, nie zawiódł mnie, ale szczerze mówiąc nie powalił też na kolana. Szampon polubiłam bardziej.
O’right  znajdziecie też na fejsie. Kiedy dostałam kosmetyki do testów, w Poznaniu była nawet impreza, gdzie produkty z mojego posta miały swoją premierę KLIK. Niestety, dla mnie to drugi koniec Polski i nie mogłam tam być.
Podsumowując- kosmetyki są dobre. Dla mnie ceny są oporowe, jednak na cenę składa się to, że kosmetyki są organiczne, najwyższej jakości, nawet opakowania są eko- za to płacimy więcej. Jeśli więc jesteście w stanie uzupełnić swoje kosmetyczki o te produkty- polecam.
Ps. A ja nie mogę się doczekać mojego drzewka 😀

Kilka słów o tarmoszeniu szopy

By | Bjuti Pudi, Blog | 27 komentarzy
Jestem ciekawa czy często to robicie dziewczyny. Ciekawi mnie czy jesteście przy tym delikatne, a może lubicie ostrą jazdę. Może zaczynacie od końcówki, a może po prostu bierzecie do rączki i przeciągacie po całości? Lubicie przecież czuć tą gładkość i śliskość pod palcami. Jasna sprawa. A po wszystkim jest tak pięknie i po naszej myśli. No prawie zawsze…
Co to za zagadka? Zwierzątka tego nie robią. Ale jak człowiek trzyma zwierzątka to im to robi. Chyba, że ma rybki. Rybkom się tego nie robi. Chyba, że przed smażeniem i do tego robi się to nożykiem. Rybki w takim razie odpadają. Faceci robią to rzadziej, kobiety częściej. Kobiety mają pod tym względem najebane. Nie wszystkie oczywiście, ale znam takie co mają nierówno pod sufitem. Ja troszkę chyba też mam, ale mną bardziej kieruje ciekawość niż reklama. No, a sufit zawsze można pociągnąć gładzią.
No kurwa! Czeszecie się, no nie?
Oto zestaw moich szczocich przyjaciół. Jedna z nich to mój ulubieniec. Jak myślicie- która? Dajcie znać w komentarzu, która z nich pierwsza Wam przyszła do głowy, a ja tym czasem napiszę kilka słów o każdej z nich.
Donegal balance brush, to najmłodsza koleżanka w moim zbiorze. Dostałam ją przy okazji poszukiwań na fejsie. Donegal szukał testerów. Zgłosiłam się, a co mi tam. I tak oto panienka wylądowała u mnie. Kosztuje 12,49. Szczotka jakich wiele. W moim życiu miałam pewnie z kilkadziesiąt podobnych. Poręczna, standardowe wymiary, dość długie igiełki z plastiku. Końce igiełek oblane chyba też plastikiem, albo jakimś podobnym tworzywem, ot standard. Oczywiście producent obiecuje cuda nie dziwy. Ale szczotka ma dla mnie czesać. Nie szarpać i w sumie tyle. Ta czesze i nie szarpie. Cena też spoko. Dla mnie zwykła szczotka. Mam cienkie i delikatne włosy, szczotka się sprawdza, ale myślę, że lepiej sprawdziłaby się na gęstszych i grubszych kłakach. Nie oszukujmy się- u mnie dużo szczotkowania nie ma, a jej długie zębiory śmiało pomieściłyby dwa razy grubszy pukiel niż mój. Moje chojraki trochę się z niej wyślizgują, No ale czesze, no szczotka jest ok. Co więcej o niej można napisać? Normalna taka.
(Prawie) Tangle Teezer. Kupiłam ją za jakieś 5$ na Aliexpress. Trochę na nieświadomce, bo nie zależało mi żeby mieć podróbkę z napisami czy czymś. Chodziło mi o kształt i o fakt, że szczotka nie pognie się w torebce. Tymczasem przyszła mi TT, oczywiście nie wierzę, że oryginał, mimo firmowego pudełka i innych pierdół. No nic- mam. A miałam okazję używać oryginału i nie widzę żadnej różnicy, ani w miękkości igiełek, ani wizualnie- no dla mnie to jeden chuj. Dla mnie zarówno oryginał jak i podróba są takie same i tak samo chujowe. Dlaczego? A no dlatego, że są kurewsko nieporęczne. Zapytacie więc- po co mi było to gówno kupować? A no do torebki, bo małe i raz na jakiś czas włosy można przeczesać, na przykład kiedy będę na mieście czy gdzieś tam w świecie. Na okazjonalne użycie wystarcza. Dlatego też kupiłam byle co za 5 dolców, które okazało się być prawie TT. Oryginalna torebkowa TT to koszt ponad 50 złotych i nie rozumiem tej ceny. Chyba bym ochujała gdybym kupiła szczotkę do włosów za tyle chajsów. Czesze to fakt. Ale tak samo uczesze Was każda inna i tańsza szczotka. Powtarzam- używałam oryginału koleżanki przez jakiś tydzień i no nie ma bata- gówno takie same jak ta podróba. Nie czaję fenomenu tego drogiego badziewia. I nikt mi nie wmówi, że oh ah- nie dla mnie , nie i koniec. Do torby za 5$ to max ze mnie, do niczego innego toto się nie nadaje, bo leci z rąk jak niemowlęciu kupa w tetrę.
Dzika dziczka z dziczka. Drewienkowa dziczyzna od Ponik’s Professional. Kupiłam ją za około 20 złotych w hurtowni fryzjersko- kosmetycznej w Zamościu ( tutaj za dużym parkingiem na Partyzantów, to chyba ulica Okopowa- kto tutejszy ten wie 😉 ). W każdym razie to mój ulubieniec. Miałam podobną w dzieciństwie i bardzo lubiłam dziczkę, bo nie szarpała mi włosów nawet jak Dziadek zaplatał mi warkocze z czerwonymi kokardami. Tak, tak- Dziadek mnie do zerówki czasem czesał 🙂 Czasem Babcia, czasem Mama, czasem Siostra Mamy- zależy komu się dyżur trafił 😉 Ale tą szczotką nikt mnie nie szarpał. Będąc w hurtowni wyhaczyłam gadzinę i już była moja. I nie zawiodłam się- czesze lekko i nie drapie, miękko rozdziela pasma i włosy się nie elektryzują. Spotkałam się z opinią, że szczotka z włosia dzika ulizuje włosy- gówno prawda. Ładnie czesze i wygładza, ale nic nie ulizuje. Nawet jak włosy nam się gdzieś splączą, to ona ich nie szarpie, tylko gładko je rozplątuje, czego nie mogę powiedzieć o dwóch innych szczotkach, które posiadam. Lubię ją. W każdej kępce dziczych kłaków, siedzi jedna mała igiełka z tworzywa sztucznego. Chyba taki kręgosłup, żeby lepiej nam się po kłakach prowadziła. Mój absolutny faworyt. Używam jej kilka razy dziennie. I to ją najbardziej polecam.
Oczywiście moje opinie są moje i tylko moje. Mam włosy lekkie, cienkie, delikatne i długie- na nich opieram moje testy. Wydaje mi się, że Donegal lepiej sprawdziłby się na grubszych włosach, TT ( nie ważne czy oryginał, czy nie) na tych co im brak trzonka nie przeszkadza, a Ponik’s jest idealny do włosów cienkich, przy grubych pewności nie mam.
No, to czeszę się bardzo, że doczytaliście mój wywód. Powiedzcie mi czym Wy lubicie tarmosić swoją szopę i czy zgadliście która szczotka jest moim faworytem 🙂

Czy Zenek Martyniuk kupowałby Marion?

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Dziś bardziej opowieść niż recenzja, bo tak wyszło. Jak wiecie, albo i nie, jakiś czas temu załapałam się do takiej małej współpracy z Marion. jako że kosmetyki z tej firmy lubię, zgodziłam się. Przetestowałam glinkę, która okazała się świetna, olejek do demakijażu, który też był całkiem spoko, olejek do ciała, który bardzo polubiłam i maseczkę do włosów, która może na kolana mnie nie powaliła, ale okazała się całkiem ok. Na bank Zenek Martyniuk kupowałby Marion! W zapasach miałam jeszcze coś, nie wiem czy Zenuś stosuje.
Hair anti-age, maska odmładzająca do włosów dojrzałych, osłabionych i zniszczonych.
Ładna flaszka, poręczna. Cena jeszcze lepsza- około 10 złotych. Psiukacz się nie zacina, przynajmniej mi nie siadł, ale przyznaję, że użyłam maski dosłownie kilka razy, dlatego dziś będzie opowieść, a nie recenzja.
Dlaczego czaiłam się jak pies do jeża? Dlaczego popsiukałam włosy kilka razy? Ze strach cholera bita. Niby maska sama w sobie nie straszy. Przepięknie pachnie, konsystencja mleczka jest przyjemna w aplikacji, produkt wydaje się być wydajny. To co do jasnej Anielki jest nie tak?
Spójrzmy na skład. Niby wszystko spoczko, ale na trzecim miejscu Alkohol Denat. I amen. Zacięło mnie. Z drżeniem ręców, nogów i odwłoka użyłam kilka razy wynalazek. Faktycznie włosy były miękkie i bardziej błyszczące, nawet końce się nie puszyły i wizualnie było fajno. Ale ten denat, nooo! Bałam się, że jak sobie poużywam, to włosy początkowo odżywione zaczną się zamieniać w przesuszone ściernisko. Ten rodzaj alkoholu toleruję we wcierkach, bo wiadomo- jest to taki transporter, który pomaga wprowadzić substancje odżywcze w skórę. Ale na długość? Ała! Wiecie, że ja składów nie demonizuje, a czasem ta cała zła chemia ma na mnie lepszy wpływ niż organiczne cuda. Ekowariatką nie jestem. Stosuję to co działa. Ale denatu nie mogę wybaczyć. No nie mogę 🙁
Nie potrafię ocenić tej odżywki, ale szkoda mi, że stoi taka sama samotna, smutna jak mops i czeka jak Penelopa na Odysa. A ja boję się być tym Odysem i wziąć siłą Penelopkę i zerżnąć ją do dna. Boję się, bo Penelopka nadużywa alkoholu, a związek z alkoholikiem to nie jest dobry pomysł. Cóż czynić ludzie? Spróbować ją wcierać w łeb? Traktować jako wcierkę? No chyba raczej nie sądzę. Niby jest napisane, że działa przeciwwypadaczowo na kłaki, że poprawia krążenie…może tak ją traktować? Jako zwykłą wcierkę. Sama już nie wiem co z tym fantem zrobić. I chcę jej bardzo i nie mogę chcieć. I nie chcę jej i nie mogę mieć….brać chcę jej miłość i nie mogę brać…Zenuś- kupiłbyś?

Maska Hair Jazz i rabarbar na łbie ujarzmiony!

By | Bjuti Pudi, Blog | 31 komentarzy
Ahoj Czytelniki!
Dzisiaj piszę drżącą ręką, bo wiem, że spłynie fala nienawiści hehehe 🙂 Wiecie, że współpracuję z Harmony Plus, a ich Hair Jazz ma swoich zwolenników jak i przeciwników. Ci przeciwnicy chcieli mnie mordować po recenzji szamponu i odżywki, które to na ich nieszczęście świetnie się u mnie spisały. No może nikt mnie zamordować nie chciał, ale pogróżki na maila szły aż miło. Jeszcze w ramach tamtej (KLIK) recenzji dodam, że zestawu nadal używam i nadal jestem zadowolona. Zresztą widzieliście w ostatnim włosowym poście jak mi włosy skoczyły.Od stycznia miałam miesiąc przerwy i podczas tej przerwy nic złego z włosami się nie działo, więc bez obaw. Włosy po prostu po odstawieniu wracają do swojego tempa rośnięcia, to wszystko. Ostatnio spotkała mnie miła niespodzianka i od Harmony dostałam maskę do włosów. Właściwie nie dostałam jej w ramach współpracy, to był miły gest, ale maska jest fajna, więc postanowiłam, że wrzucę recenzję. A poza tym lubię jak hejterzy się pocą i tracą swój czas tylko po to, żeby mnie pobluzgać, czytanie sprawia mi sporo frajdy 😀
Hair Jazz, Intensywnie odżywiająca maska z masłem shea i składnikami aktywizującymi wzrost włosów KLIK.
Maska w półlitrowym, poręcznym słoiku. Szata graficzna typowo Jazzowa, przejrzysta. Tym razem z polskimi napisami na odwrocie, już nie ma doklejanej karteczki, ale to dla mnie w sumie jest nieistotne. Maska jest budyniowa, o odpowiedniej konsystencji, coś jak Kallosy. Wydajna, wystarczy mała dawka na całe włosy. Pachnie też Jazzowo- mentolowo, ale ma słodkawą nutkę zapachową w tle. Dla mnie zapach fajniejszy niż szampon czy odżywka.  Aromat jest delikatny, przyjemny.
Jak wiecie w składach nie jestem wybitnym specjalistą, ale coś tam rozkminiam. Masło shea uwielbiam i w tej masce jest ono wyczuwalne. Mamy też proteiny soi i kilka innych fajnych składników. Troszkę chemii jest, ale zauważyłam, że czasami chemia działa na mnie lepiej niż produkty eko, więc przeciwniczką nie jestem, byle działało 😉 A działa.
Maskę stosuję od dobrych trzech miesięcy. Pierwszy miesiąc katowałam non stop, bo co aplikację włosy były coraz fajniejsze i nawet się nie przeproteinowały, szok. Teraz używam jej rzadziej, bo mi jej szkoda do walenia co drugi dzień heheh 🙂 No i mimo wszystko wolę się nie najebać tymi proteinami 😉
Nie wiem jak maska ma mieć wpływ na wzrost włosów, skoro nie nakładam jej na skórę, ale ok, może jakiś wpływ by miała gdyby tam się pojawiła. W każdym razie na skórę idzie odżywka Jazzowa, a na resztę włosów ta zacna maszczyna. Zostawiam ja na minimum 5 minut, chociaż producent wspomina o 3 minutach. U mnie wszystko do góry nogami jak w Australii. Czasem i godzinę z nią latam, bo efekty są lepsze. Już w trakcie spłukiwania włosy są śliskie jak dupa żaby. Bo dupa żaby jest śliska, no nie? Po wyschnięciu włosy są mega ujarzmione i lejące. Kłaki nie sterczą jak aureola pijanego archanioła. Mięciuchne kołtuny można tulić i tulić takie są milusie. To chyba ta kochana shea daje takiego nawilżającego kopa.
Działanie maski mogę porównać do bananowego Kallosa, z tą różnicą, że Hairr Jazz jest z dziesięć razy lepsza. Jedyną jej wadą jest cena…80 złotych. I już wiecie dlaczego ją oszczędzam 😀 Gdyby kosztowała tak 50 złotych, to nawet bym się nie zastanawiała z zakupem, a tak to ręka mi zadrży. Będę czekać na jakieś promo, bo wiem, że na pewno ją kupię. Mogę ją śmiało polecić. Na moich cienkich i delikatnych włosach sprawdza się wyśmienicie, nie mam zastrzeżeń. Nawet bardziej wymęczone końce są ukojone i nawilżone. Przez miesiąc używałam jej co drugi dzień, a przez ostatnie dwa- raz lub dwa razy w tygodniu i mam nadal mniejsze pół “budyniu”. Wydajna. Na jakieś kolejne trzy miesiące powinna wystarczyć. Polecam, nawet jeśli znowu mam odbierać maile, że zamordujecie mi kota to i tak polecam, bo mój Januszek umie się obronić, a i ta maska obroni się sama 🙂

Olaplex- cud nad Wisłą i Wieprzem, i Wartą, i Krzną!

By | Bjuti Pudi, Blog | 68 komentarzy
Niedziela dla włosów, odbyta w piątek i opisywana w poniedziałek, takie rzeczy tylko u mnie 😉 Ale najważniejsze jest to co tym razem namodziłam. A namodziłam srogo. Słyszeliście o Olaplex? Nie chce mi się powielać internetów, więc powiem w skrócie- jest to preparat, który regeneruje mostki siarczkowe we włosach, czyli robi nam dobrze, żeby włosy nie były jakby pierun siarczysty w kupkę szyszek przypierdolił. Można specyfiku dodawać do rozjaśniania, farbowania lub zrobić zabieg regeneracyjny. Staram się nie męczyć już moich włosów, więc zdecydowałam się na ich regenerację. To tak jakby w skrócie.
Mam takie szczęście, że “posiadam” prywatną fryzjerkę w postaci mojej dobrej koleżanki. Kiedy do niej idę to wiem, że roboty nie spierdoli. O Olaplexie wyczytałam jeszcze zimą na jakimś zagramanicznym forum i nawet myślałam, żeby zamówić sobie zestaw na Amazonach czy innych eBayach, ale wiecie sto dolców w ciemno to nie w kij dmuchał. Wiosną objawił się polski dystrybutor i od razu doniosłam o tym mojej fryzjerce, która nadała znaki dystrybutorom i tak Olaplex trafił na naszą wiochę 😉 Póki co w naszym lubelskim województwie Olaplexią w Chełmie i własnie w Krasnym Yorku u mojej Pati- KLIK. Ludu- podziękujcie mi 😉
I tak oto w piątek Patryszja umyła me włosy wiatrem stargane i nałożyła ociupinkę zawartości pierwszej flaszki. Wystarczy posiedzieć z tym 5 minut, ale ja siedziałam dobre 40. Potem na pierwszą powłokę poszła druga flaszka, oczywiście odpowiednia ilość, nie cała 😉 Siedziałam godzinę, a minimum to 10 minut. Żeby było jeszcze drastyczniej, to siedziałam połowę tego czasu pod grzaniem, podczas gdy na zewnątrz temperatura dochodziła do 40 kresek. Lubię hardcore.
Siedziałam jak chuj na weselu ze dwie godziny, a potem włoski do mycia. Nie dawałyśmy już żadnych odżywek, bo byłam ciekawa efektu tylko po samej Oli. I oto proszę ja Was efekty.
Pierwsza fotka to moje włosy bez niczego, czesane wiatrem. Drugie zdjęcie to efekt jaki otrzymałam po Olaplexie. Przepraszam a jakość fotek, ale robiłam je telefonem, a i światło takie średnie. W każdym razie efekt widoczny. Kłaki zostały też ujebane o centymetr, dla lepszej kondycji. Włosy stały się mega miękkie, jeszcze bardziej niż były. W końcu ładnie się błyszczą i są jedwabiste w dotyku. Nawet wymordowane końce dostały kopa jak od Pudziana. Układają się jednym ruchem ręki, więc drugą mogę naginać selfiaki. Stały się lejące jak dwóch dresów pod remizą, normalnie nowe życie. Nawilżone jak Sasha Grey przed kręceniem nowej sceny. Jestem zachwycona i mam w planie powtórzyć zabieg co najmniej dwa razy. Znając życie to więcej 😉
Włosy są po dwóch myciach i efekt nie traci na mocy niczym odkręcone tanie wino. Śmiem twierdzić, że tak jak prawi producent, preparat włazi we włosy i tam pozostaje, a żeby nie utracić nowego życia włosów musimy o nie się troszczyć. Ot wsio. Koszt tego zabiegu u mojej Pati to od 100 złotych w górę. Mniej niż wszędzie i to są zalety mieszkania na zadupiu Prącie Państwa! Wiem, że u innych jest to minimum 150 złotych, a nawet 300. No już kurna bez przesadyzmu, ale wiadomo- większe miasto to też wyższe opłaty.  Patrycja jeszcze nie wie o tym wpisie, ale zapraszam do niej, bo patrząc na jakość usług poziom jest wysoki, natomiast ceny to miła niespodzianka. Opyla Wam się dojechać na Olaplex nawet z Warszawy, bez kitu…Pati wie ile to centymetr, a to niewątpliwa zaleta, takiej fryzjerki to ze świecą szukać, a nawet z halogenem i ledem i nie wiem z czym jeszcze, ale mało takich co to znają się na miarach. Polecam Olaplex i polecam Patrycję. I już.

Kolej na lniany olej

By | Bjuti Pudi, Blog | 16 komentarzy
Wiecie, że już półtora roku olejuję regularnie moje włosy? Kiedy to zleciało? Od około 2 miesięcy nie smaruję już włosów co drugie mycie na całą noc. Jedną noc w tygodniu śpię jak człowiek, ale za to rano nakładam na około 10 minut naftę. Ale nie o nafcie dzisiaj. Dziś jeszcze o oleju, który ostatnio gościł na mojej kaczej czuprynie.
Olej lniany. Wielkopolski. Tłoczony na zimno.
Historia pełna zwrotów akcji. Popierdalam po Biedrze, wrzucam jadło w powóz czterokołowy. Leci marchew, cebula, ocet, galareta, srajtaśma i inne ważne produkty. I oto zbieram zakręt jak Kubica jakaś i jest. Pacze, pacze- olej. Pacze- lniany. Myślę sobie biereee. Wzięłam, zapłaciłam dyszkę i w podskokach poleciałam do rezydencji.
Wydajny totalnie. 250 mililitrów wykarmiło i rodzinę i moje włosy. Olej ma krótki termin przydatności do spożycia, więc mimo zakupu wielopaku srajtaśmy, postanowiłam nie ryzykować i po terminie ( kilka dni) szedł już tylko na włosy. Ani zapach, ani konsystencja się nie zmieniła, zresztą odnoszę wrażenie, że moim włosom było bez różnicy. Skarg nie odnotowałam. Olej ma konsystencję oleistą ( no raczej kurwa to nie mleczko, nie?). Ładny słomkowy kolor i piękny lniany zapach. Pachnie lnem, podejrzewam, że to dlatego, że jest olejem lnianym.
Tak nawiasem mówiąc- olej jest bardzo smaczny, polecam do sałatek i do czego tam chcecie, ma charakterystyczny i aromatyczny smak. Pyszotka. Pamiętajcie, aby po otwarciu trzymać go w lodówce. Na ostatnie dwa nakładania stał mi w łazience, nic złego mu nie było, lekko zmętniał, ale gdyby mieszkał w łazience na stałe- pewnie by skisł. A jak podziałał na włosy? Jestem pozytywnie zaskoczona. Włosy genialnie nawilżone, wygładzone i miękkie jeszcze bardziej niż zwykle. Jeden z lepszych olei jakie miałam, na pewno do niego wrócę. Dodatkowym atutem jest cena, pojemność i wydajność. Pięknie zdyscyplinował mojego kudłaja, a włosy nie starczały jak nogi z krzaków pod dyskoteką w remizie. Chyba nawet włosy mam teraz bardziej błyszczące. Łatwo się zmywał, przyklapu nie robił. Butelka ma spory odbyt, dlatego przelewałam odrobinkę w kielonek, ale dla mnie to żadna wada- kieliszeczek przed snem, zawsze na zdrowie. Oczywiście jeśli mówimy o oleju 🙂 I jeśli nie mówimy o piciu tego oleju, bo taki kielonek jakbym  walnęła, to noc na kiblu hehe 🙂
Także tego- kupcie se. Fajowy jest. A jak wolicie coś za darmo, to niedługo na moim Fanpejdżu KLIK wystartuję z konkursiwem. Wystartuję, jak będzie 1000 fanów, a brakuje chyba z 8, więc możecie kogoś tam pozapraszać jeśli chcecie. Choć w sumie lata mi to, bo jednak nie chciałabym zrzeszać konkursowiczów, a czytelników. Dobra dość pierdolenia. Idę. Miłego weekendu.

A Ty smaruj mnie, to taka piękna gra!

By | Bjuti Pudi | 19 komentarzy

Czy Twoje stopy czasem przypominają spękane ziemie Argentyńskiej północy? A może Twoja skóra jest szorstka jak moszna dorodnego dzika? Czy masz wrażenie, że na Twoich plecach można zetrzeć marchewkę na niedzielny obiad? A może strzaskałeś się na słońcu i wyglądasz jak czerwona dupa pawiana? Jest na to rada! Wysmaruj się moczem mamuta! Niestety trudno o mamuta w dzisiejszych czasach, dlatego dziś polecę Ci coś innego 🙂

Naturalne masło shea do ciała i włosów, nierafinowane od CosmoSPA.
Ja się ze wszystkim czaję, masełko wygrałam u BlackSmokey jeszcze w lutym. Otworzyłam i no zacapiło mi capem. Oscypkiem takim, może nie intensywnie ale syr jak chuj. Potem dopiero jak się wwąchałam i przywykłam, to poczułam te niby orzechy. W każdym razie zapach nie jest zły, ale może dziwić na początku. Ostatnio dokupiłam sobie ten niepozorny produkt za około 7 zł za 100ml. Cena zachwyca. A jak z resztą?
Moja shea jest w 100% naturalna i nierafinowana, czyli lepsza. Te rafinowane są pozbawione części dobrych właściwości, zapachu, koloru, są twardsze. Nierafinowane mają większe pierdolnięcie. Konsystencja jest zbita, ale pod wpływem ciepła dłoni szybko się roztapia, dlatego też nie polecam tego produktu nieboszczykom.

Starałam się jak mogłam, żeby zrobić fotkę tych maleńkich literek. Mam nadzieje, że rozczytacie, bo mi się nie chce przepisywać. W każdym razie masła próbowałam na włosy, ale jakoś niewiele się zmieniło w mojej sierści. Tutaj jeszcze muszę popróbować. Ale wiem, że dużo osób chwali sobie olejowanie tym masełkiem. Używałam też do twarzy- nic mi nie zapycha, za to genialnie nawilża. Stosowałam po kwasach i dawał radę.  Oczywiście pod makijaż się nie nada, ale na noc jak najbardziej. Suche nogi w okresie zimowym stawały się niesłychanie cudownie nawilżone, a skórka mięciutka jak dupka wróbelka. Zadrapania po kocie szybciej się goiły. No może goiły się tak samo, ale wizualnie szybciej stawały się blade i ładnie się łagodziły. A teraz hit. Stopy! Po żadnym, ale to żadnym kremie nie miałam takich stópek jak po shea! Stopy niemowlaka. Nawilżenie total kurwa malina. Gładkie jak czoło Kojaka. Nic nie przebije shea jeśli mówimy o stopnej pielęgnacji. A wiem co mówię, bo na punkcie zadbanych stóp mam bzika. Teraz pozostaje mi przetestować masełko na przepaloną słońcem skórę, ale jak widzicie ze słońcem w tym roku krucho. Ze 4 razy byłam w solarium, bo musiałam (nie lubię solarium brrrr). Cycki troszkę piekły i masło łagodziło i przygaszało wkurwioną skórę, więc śmiem twierdzić, że na kąpiele słoneczne shea będzie idealne, tylko gdzie jest kurwa słońce?!

Co Wam powiem, to Wam powiem, ale to masełko musicie mieć. Ja już zrobiłam zapasy i japa się cieszy 🙂 A teraz powiedzcie mi czy lepsze logo w kolorze i kolorować całego bloga, czy lepiej zostać w spokojnej tonacji i zostawić logo czarno-białe?