Tag

na twarzy

Myjadło, po którym urosły mi wąsy?

By | Bjuti Pudi | 31 komentarzy

Jestem moi Drodzy, rozbiegana, zarobiona, ale jestem 😉
Coś ostatnio dużo piszę o myciu, choć jedna z Was napisała mi, że częste mycie skraca życie (celna uwaga;) ) hehe :).
Ale dziś jeszcze umyjmy ryja 🙂

Ziaja żel z peelingiem oczyszczający pory na dzień/ na noc. Popularne liście manuka 🙂
Żelem hapę myję każdego ranka. Ten peelingujący pomywak ostatnio jest popularny wśród blogerskich kręgów, niczym popularny jest Hugh Hefner wśród blond amerykanek ze sztucznymi wymionami.
Kupiłam, bo szłam, szłam i zaszłam do sklepu z Ziają na pólkach. Osiem złotych nowych polskich z drobnicą nie majątek, to kupiłam. Kupiłam zanim stał się popularny w internetach. Wyprzedzam trendy niczym Kopernik swoją epokę, ale jestem zajebista, kurde zaraz wpadnę w samozachwyt i pójdę się lansować na ściance z celebrytami wszelkiej maści.
W każdym razie peeling myjący. Tak, to o nim miałam pisać.
Opakowanie normalne, poręczne, z niezacinającą się pompką. Git majonez madafaka. 200 mililitrów katuję gdzieś od lipca? Jakoś tak, czyli wydajny. Rano szoruję ryja do krwi. Dobra żartuje, krwi nie ma. W ogóle to nazwa żel z peelingiem to świetne określenie, bo jest to bardziej żel niż peeling. Te kulki peelingowe, co to w środku se latają, pływają, stoją i wiszą to popierdółka. Nie nazwałabym tego peelingiem. Coś tam niby jest zatopione w tym żelu, ale to taki pic na wodę. Używam codziennie rano i nie ściera to naskórka nic, a nic. Jest to żel z kulkami. Ot co.
Eeee no tak szczerze, to nie wiem jak mam się odnieść do obietnic producenta. Żel myje, nie powiem, jest ok, ale żeby jakiś magiczny był jak różdżka Łysego z Brazzers   Harrego Pottera to jakoś w to nie wierzę. Ryj jest umyty, tak. Pory jakie były, takie są. Nie wiem czy żel mnie pobudził, bo ja zawsze nadpobudliwa byłam jak krowa po zjedzeniu zielonych mirabelek. Naskórków też mi ten żel nie złuszczał, chociaż próbowałam trzeć większą ilość żelu o gębę. Coś tam może lekko poskrobał przy mocnym tarciu, ale bardzooo nieznacznie. Zaskórniki są jakie były, nie ma tragedii, ale coś się trafia. Czy mi poprawił wygląd facjaty? Hmmm ja zawsze byłam ładna, przynajmniej Mama mi tak od dziecka mówiła, a Mamie się ufa i wierzy, co nie? Nie wiem czy na coś mnie ten myjak przygotował, bo po nim zazwyczaj kładę krem, a potem się maluję lub nie. Żadnych niespodzianek czy uczuleń nie doświadczyłam, gęba domyta i tyle atrakcji.
Skład dla tych co se lubią podumać. Według mnie jest dobry, ale ja się gówno znam. To se dumajcie dalej 😉
Podsumowanie będzie proste jak produkcja salcesonu. Żel spełnia swoje zadanie- myje i tyle.
Nic więcej nie mogę o nim napisać. Bubel to nie jest, ale przeciętniak, nie dostarczył mi żadnych uniesień. Nie wiem jak go ocenić…na mocną tróję? Albo cztery minus? Nie jest zły, ale szczytem marzeń też nie jest. A wujjjjj, sami sobie kupcie i oceńcie 🙂
Tymczasem szukam czegoś innego do mycia facjaty. Polecacie coś do bezproblemowej skóry z tendencją do zaskórników i ciut poszerzonych porów? Najlepiej pianka, bo lubię jak mi się ryj spienia 😉
PS. Tytuł jak zwykle z pupy hehe 😉
PPS. Jeszcze o moim konkursie przypominam TUTAJ.

 

Umyj ryj!

By | Bjuti Pudi | 33 komentarze
Oczywiście, że już milion osób przede mną dodało recenzję tego produktu, ale jak nie dorzucę swoich trzech groszy to zejdę.
Każdy myje gębę. Jak się maluje to już na pewno każdy. Dobra, nie każdy. Znane są przypadki spania w makijażu brrr!
Ja się myję!
Ryj też.
Wiecie, kiedyś tarłam mejkapy mleczkami, sreczkami i nigdy nie byłam w pełni zadowolona. Potem natrafiłam na płyny micelarne . Wybory były lepsze i gorsze, aż trafiłam na ideał czyli BURŻUJA. Hit. Ale odkryłam większy hit.

Garnier płyn micelarny 3w1.
Takkk wiemmm, każdy go zna sraty taty. A może jednak ktoś nie słyszał? 😉
Dlaczego jest większym hitem? A bo ma większą butelkę 🙂
Od Burżuja nie różni się absolutnie niczym. Garnier nie pachnie, Burżuj czymś trąci i tyle różnic.
Makijaż Garnierem zmywa się wymienicie i szybko, nawet ten wodoodporny nie ma szans. Burżuj to 13 złotych w promocji, Garnier też mniej więcej podobnie jeśli trafimy na przecenę. Teraz w Biedrze możemy Garniera schwytać za około 11 złotych i zaprawdę powiadam-warto! Oczy Twe cierpieć nie będą, ni czerwienią się pokrywać. Trzy płatki i płyn ten Twe lico pozbawi majkapu, a i skórze Twej wytchnienie przyniesie. A gdy taką twarz oczyszczoną światu pokażesz, kury nieść się poczną w ogromnych ilościach, a gnój na polach sam pocznie się roztrząsać!
Niby Garniery powiadają, że 200 użyć płyn przeżyje. Szczerze to nie liczyłam, ale jak ktoś jest dobry z matmy, niech liczy. Flaszka wystarcza na około dwa miesiące cowieczornego zmywania chapy.
Butla duża, ale poręczna i dozownik też na poziomie. Nic się nie chlapie, nie odłamuje ani nie psuje. Nawet napisy się nie zmywają, ale to akurat  mam w kiszce stolcowej (żeby nie nadużywać słowa dupa).
400 mililitrów za niewiele ponad 10 złotych. To się po prostu opłaca! Gdyby był wujowy, to by się nie opłacało, ale jest rewelacyjny dla skóry i bezwzględny dla makijażu. Dlatego też porzuciłam Burżuja dla tego płynu. Spędziliśmy ze sobą wakacje i spędzimy jeszcze więcej czasu. Chyba, że ktoś wymyśli tak samo dobry płyn o jeszcze większej pojemności, w przybliżonej cenie. Czekam 🙂
A Wy czym zmywacie makijaże?
Myjecie się w ogóle? Czy jak z pola, tak do łóżka? Hehe znam taki przypadek, co to laska po powrocie z prac polowych, a przed wyjściem na dyskotekę tylko nogi wilgotną szmatą przecierała hehehe 😀 Aleee to już inna historia 🙂

Krem do twarzy, który mnie nie zawiódł

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy
Może ktoś czekał, a może nie.
Jakiś czas temu dostałam do testów krem do twarzy.
Ktoś mnie zapytał ile jeszcze będę go testować. A no, moja odpowiedź jest taka- tak długo aż go poznam. Co innego poznać balsam do ciała, żel pod prysznic czy inne bzdety, a co innego krem do twarzy. Aby móc cokolwiek powiedzieć w temacie muszę poużywać dłużej taki kremik, bo w przeciwnym razie miałabym gówno do powiedzenia. Nie rozumiem, jak ktoś po dwóch użyciach może strzelić post na temat produktu. Ale może to ja jestem dziwna 🙂
Uffff przejdźmy do meritum.
Perfecta, krem matujący Dekoder genów młodości. To to po prawej 😉
Testowałam dzielnie przez grubo ponad miesiąc, prawie dwa i jeszcze skurczybyka zostało na kolejny miesiąc. Plus za wydajność.
Żeby nie było, że testuje co mi dadzą- zgłosiłam się sama, bo krem mi się kończył to raz, dwa to lubię owocowe peelingi ( to tyczy się Pina Colady). Trzy to krem pasował mi jak ulał- dwudziesty piąty rok życia przekroczyłam (fuck) już dobrą chwilę temu (fuck). Nie rzucam się na wszystko co tylko można przetestować, rzucam się na to co rzeczywiście mi się przyda i prawdopodobnie sprawdzi.
A jak było z kremem?
Słoiczek szklany, elegancki, zapakowany w kartonik, pojemność 50 ml. Kurka wodna, jasny kapelusz, motyla noga- taki elegancki, taki wow. Będąc małą dziewczynką zazdrościłam babci tych eleganckich kremów w szklanych słoiczkach, a teraz…ahhh starość nie radość i ja mam swój szklany rarytas 😉
Konsystencja kremu jest lekka kremowo- mleczkowata, bardzo wygodna w aplikacji. Krem jest leciutki, dosyć rzadki, ale dla mnie jest to ok. Ani to dla mnie plus, ani minus. Jest jaki jest, a mi to odpowiada.
Zapach.
Słuchajcie, posmarowałam chapkę pierwszy raz, chodzę po domu, coś robię i coś mi pachnie. Chodzę niucham, ni chu chu nie wiem co to. Jakby jakieś lekkie męskie perfumy, takie świeże, leśne, jakieś takie fajne. Chodzę i wyszukuję. Pytam niemęża czy perfumy ma jakieś nowe. No nie ma nic nowego. Niucham i niucham. A to krem! Piękny orzeźwiający zapach, ciężko określić czym pachnie. Takie lekkie męskie perfumy, jakieś mocniejsze damskie, nie wiem, nie wiem jak opisać ten aromat, ale strasznie mi się podoba.
Skład. Zaraz mi ktoś napisze, że siedzą tam straszne rzeczy 😉 Ale wiecie co Wam powiem-im mniej wiem tym dłużej żyję. Teraz wkoło tyle chemii, że kładę lagę na składy (nooo w większości przypadków 😉 ). Zrobiła się straszna nagonka na te wszystkie produkty eko, natural i tak dalej, a i tak żremy w Makach heheh 🙂
Krem nie wywołał u mnie żadnych pdrażnień. Żadnych alergii. Żadnego wysypu pryszczy i kurzajek. Czyli jak dla mnie jest ok. Nic więcej do szczęścia mi nie trzeba. A nawet jeśli w składzie ma chemię, to pamiętajcie- jeśli tam jest to w bezpiecznych ilościach, skoro została zaakceptowana. Nie dajmy się zwariować i ogłupić internetowym mesjaszom dwudziestego pierwszego wieku.
No jasny gwint, mimiczne ścierwa zaczynają się pojawiać, może dlatego, że lubię się śmiać. Ale to się akurat nie zmieni. Śmiech to zdrowie. Czy moja gęba jest mniej sprężysta…hmmm ciężko stwierdzić, ale mogę się założyć, że sflaczałam na gębie. Czy morda świeci jak psu nos na wiosnę? Może nie aż tak, ale pory to mam jak pory tancerzy tańca nowoczesnego- poszerzone. Czyli krem jest dla mnie.
Wiecie co jest fajne w tym kremie? Buzia po użyciu jest miękka jak aksamit. Kiedy jej dotykam czuję jakby aksamitną powłoczkę. Nie jest to jakiś chłyt matetindowy, autentycznie na buzi tworzy się taka jakby miła powłoka. Prawdą jest, że skóra twarzy staje się bardziej sprężysta i wyczuwalnie bardziej napięta. Napięta w pozytywnym sensie. Nic mnie nie naciągało, nie szczypało i nie ciągnęło. Po prostu jest tak, że jest dobrze 😉
Moja gęba nie jest przeorana, to i zmarszczek jak u buldoga nie mam. ciężko mi stwierdzić czy krem zniwelował drobne zagięcia w skórze. Może nieznacznie. Tutaj pewności nie mam, bo zmarszczek u mnie nie wiele. Ale skoro krem naprężył skórę na mojej twarzy to i na mimki pewnie podziałał. Delikatnie matuje, tak jak obiecuje producent.
Ogromny plus dla mnie jest taki, że krem możemy nakładać pod makijaż. Czy utrzymuje się dłużej- ciężko powiedzieć, bo u mnie makijaż trzyma się dobrze. Natomiast dobre jest to, że krem się nie wałkuje, nie oddziela i nie waży kiedy nałożymy podkład czy puder.
Bardzo się cieszę, że miałam okazję poznać ten krem dzięki współpracy. Tymczasem kontynuuję aplikacje, bo mazidło sprawdziło się na mojej buzi, daję mu piąteczkę, bo oszołomić mnie nie oszołomił, aczkolwiek nie zawiódł moich oczekiwań. Jest taki jaki mi odpowiada.

Evelinka wpadła mi w oko mrrr…

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy
Wiecie, albo i nie, ale ze wszystkich kolorowych kosmetyków najbardziej cenię tusz. Może za kolorowych to nie używam, bo tylko czarnych, ale dobra 😉 Dwa razy w życiu miałam przedłużane rzęsy to wtedy tuszu nie potrzebowałam, ale to były okazjonalne wyskoki. Jeśli będę jeszcze przedłużać moje i tak nie najgorsze włosy przyoczne to będzie to przed jakimś wyjazdem wakacyjnym. Innych powodów nie widzę.
Ale przejdźmy do meritum. Jakiś czas temu na blogu Czarnulki znalazłam recenzję turbo ekstra hiperwykurwistego tuszu do rzęs.
Big Volume Lash od Eveline.
Firmę bardzo cenię, więc pod wpływem notki i przecen postanowiłam nabyć gałgana. Zapłaciłam coś koło dyszki, może troszkę mniej na Esesmańskich wyprzach. Prawie darmo, to jak tu nie brać. Wzięłam. Używałam niemal do dziś, więc wydajny i nie wysycha mimo ostatnich upałów. Plusik.
Szczotka jak wycior kominiarza hehe. Byłam przyzwyczajona do małej szczotuni z zielepacha od Wibo, a tu taka murzyńska maczuga. Ale to tylko kwestia przyzwyczajenia, ze trzy dni i opanowałam strach. Szczoteczka wygodna i dość dobrze radzi sobie z krótszymi kłaczkami, choć do perfekcji troszkę jej brakuje, ale podsumowując jest całkiem okej.
Loto łoko. Rzęsy ładnie pokryte, rozdzielone, a te które gdzieś tam się skleiły to z mojej winy, a właściwie to wina Tuska, a wódki Palikota. Tusz trzyma się jak niedoszły samobójca, który jednak chce żyć, barierki. Nie sypie się jak tirówki na trasie do Warszawy i nie maże się jak pipa w wojsku. Mazidło spełnia moje najśmielsze zachcianki i wytrzymuje w stanie nienaruszonym cały dzień i noc, czy to upał, czy dzień powszedni, czy niedziela, czy nawet dwie niedziele w kupie.
No dobra tu się troszkę posklejały, ale co ja zrobię, że napierdzieliłam warstw jak gimnazjalistka przed szkolną dyskoteką. Po przeczesaniu wszystko było by dobrze, tylko, że nie przeczesałam i dopiero na fotkach widzę, że to był błąd 😉
W każdym razie tusz godny polecenia. Choć ja aktualnie wróciłam do mojego ulubieńca czyli Zielepacha od Wibo. Uwielbiam skurrr…czybyka, ale Evelinka też jest wyśmienita i myślę, że jeszcze kiedyś ją kupię. Swoją drogą w Drogerii (Z)jawa Evelinki są w lepszej cenie niż w Esesmanie 🙂
Buziaczki- gówniaczki :*

Szok i niedowierzanie- żel na wszystkie bolączki

By | Bjuti Pudi | 27 komentarzy
Dobra mam chwilkę czasu, to jedziemy z koksem 😉
Wiem, że niektóre osóbki czekały na tę recenzję, więc dziś przedstawiam Wam…
Żel aloesowy od firmy Safira.
Swoje opakowanie dostałam od Weroniki. Właściwie to wymieniłam się za sałatę, ale to długa historia 😉 Dzięki jej  uprzejmości ( kurwa ale słodzę 😀 ) miałam okazję przetestować to cudeńko.
Słoiczek pojemny, łatwy w użytkowaniu, zakręcany, przezroczysty, ale to chyba widzicie, nie? 300 mililitrów to całkiem sporo.
W środku galaretowata substancja. Ale nie jest to galareta wieprzowa (mniam) tylko żel z aloesu z niewielkimi dodatkami, ale to zaraz 😉 Pachnie jakby nie pachniał. Coś świeżego i nic konkretnego.
Używałam na włosy. Tutaj wspominałam o tym eksperymencie KLIK. Rzeczywiście włosy polubiły się z tymi zielonymi gluciskami.
Przez około miesiąc używałam żelu zamiast kremu na noc. Muszę przyznać, że i ten eksperyment się powiódł. Zdecydowanie zmniejszyła się liczba zaskórników, a buzia była świetnie nawilżona i myślę, że to zastosowanie żelu jest najlepsze. Próbowałam pod makijaż kłaść hultaja i też było git majonez jak u pani Basi. Ale pod makijaż mam inne cudeńko, o którym wkrótce.
Kolejne zastosowanie- poślizg (haha nie do tego obślizgłe zboczuchy! ) po opalaniu 🙂 Żel przetestowałam po tym jak pierwsze słońce zaatakowało moje cycki. No w sumie to dekolt, bo cycki były skitrane. Ale powiedzmy, że cycki. Lubię słowo cycki. Cycki, cycki, cycki, dobra wystarczy 😀 Po kilkukrotnej aplikacji chrupiąca skórka ładnie się przygasiła. Nic nawet nie zlazła. Nie piekła tak jak przypuszczałam, więc kolejny punkt dla dziada borowego.  O żelu, żelu dałeś mi ukojenie, ma dusza rada, me serce radosne i piszę Ci wiersze miłosne. Dobra przesadziłam 😀 Coś dzisiaj mój defekt pod czaszką jest nadmiernie pobudzony. Aha, jak nawaliłam świntucha na grubo to troszkę się wałkował na zielono, co wyglądało średnio, ale jako że byłam na terenie posiadłości latało mi to koło du… nosa. Niech będzie nosa!
Aplikowanie na nieproszonego gościa (czyt. pryszcza) jest również wskazane. Ładnie pochłania nieprzyjaciela. Może bez szału, ale wygaja skurwiela.

Aloesu troszkę jest jak sami widzicie, dokładnie 41%. Gdyby żel był alkoholem, z takim procentem byłby najpopularniejszą galaretką na imprezach. Skład niczego sobie.
I tak to.
Już mi się huncwot kończy, ale rozglądam się za kolejnym. Bardzo praktyczny wielozadaniowy kosmetyk, który przydaje się w wielu okolicznościach, dlatego też uważam, że warto go mieć na swojej półce. Daję mu piątkę z plusem. Polecam z czystym sumieniem.
Pozdro z końca świata 🙂

Zielony zestaw małego wojownika

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Jasny kapelusz za chwilę będzie 40 tysięcy osób, które zaglądają mi na bloga, który ma tylko ze 3 miesiące. Czyście pogłupieli? Mój drugi BLOG jest lepszy, tu tylko plotę głupstwa o głupstwach hehe 😉
Ale ja nie o tym. Ja o tym dzisiaj —>
Odświeżający krem nawilżający z nagietkiem oraz delikatny żel do mycia twarzy do skóry suchej i wrażliwej z aloesem. Zestaw od  Green Pharmacy. Kupiłam wieki temu w Naturze. Krem za około 6 złotych, a żel chyba za 4,99 w jakiejś śmiesznej promocji. Wydajne chultaje jak jasny gwint. Ale czy się sprawdziły czy nie…
Krem obgadamy w pierwszej kolejności. Wydajny jak cholera. Ze 3 miesiące go używam i jeszcze trochę go siedzi w pudełeczku. Stosuję na dzień, jakiś czas używałam też na noc, ale znalazłam co innego na nocne ukojenie. W każdym razie słoiczek ogromny jak na krem do twarzy, bo 150 ml, jeśli dodamy do tego, że krem kosztował grosze to łał. Opakowanie ponoć retro. A ja wiem czy retro czy co- dla mnie zwykły, poręczny kawał brązowego plastiku z jakimiś kwiatkami. Nie mnie w to wnikać. Pudełko przyda mi się na mieszanie jakichś wynalazków, bo ja chomikuję wszystko co mogę ponownie użyć 😉
Tutaj kremowy przód. Nic nadzwyczajnego.
A tutaj coś bardziej istotnego. Jak sobie fotkę powiększycie to doczytacie co tam producent obiecuje i z czego kosmetyk się składa. Coś tam niby dobroci jest napchane. Ale zaznaczam, że krem ma w sobie parafinę, którą nie każda skóra lubi. W moim przypadku parafina nie szkodziła, krem nie zatykał porów, wszystko ok.  Konsystencja raczej zbita, ale nakłada się łatwo. I parabenów nie ma 😉
Sporo czasu spędziłam z tym kremem i muszę powiedzieć, że nie mam zastrzeżeń. Owszem nie było szału, żadnych fajerwerków, aczkolwiek wszystko z buźką dobrze. Krem dobrze nawilża. Nadaje się także pod makijaż, nic się nie roluje. Przeciwnie- ładnie i szybko się wchłania i nie świeci, ale skóra pozostaje gładka i nawilżona. Jakoś mocno mi cery ten krem nie poprawił, ale też z mordą problemów nie mam, więc co tu poprawiać? Ot dobry krem do codziennego stosowania, który zrobi to co ma zrobić i już. Nawilży, ukoi- naprawdę godny polecenia, z tym, że nie będzie jakiegoś łał. Ale o ile wasza skóra nie ma nic przeciwko parafinie, będziecie zadowolone 🙂
A jak z żelem było? Wydajny też. Jeszcze mam dziada, już na wykończeniu, ale jeszcze cipie. Używam go rano. Więc nie wiem, czy dałby radę z makijażem. Zmywa co ma zmyć. Jest trochę za bardzo wodnisty i spieprza z dłoni jak ślimak, ale daję radę. Pompka się nie zacina. To plus. To pudełeczko też wykorzystam, mam zamiar przelać w nie olej z migdałów, którym olejuję włosy. 270 ml to ani dużo, ani mało, ale mimo dziwnej konsystencji wystarcza na długo. Wkurza mnie tylko, że się nie pieni za dobrze, ale to kwestia upodobań.
No myje. I usuwa syf po nocy- muszę się zgodzić. Mydła nie ma- fakt. Ale czy koi podrażnienia? Oj nie wiem, powiedziałabym, że to po prostu zwyczajny żel. Pozostawia uczucie czystości, ale na początku stosowania komfortu mi nie dał. Przez pierwszy miesiąc miałam wrażenie, że wysusza mi skórę. Dałam mu jednak szansę i póżniej ze skórą było już ok. Nie miałam uczucia wysuszenia czy ściągania. Więc być może była to wina okresu, w którym zaczęłam go stosować. Wiecie zima, ogrzewanie, mróz i takie tam. Teraz już wszystko dobrze, więc nie mogę narzekać jakoś przesadnie.
Tak wiem zawiera SLES. Ale uwierzcie mi te wszystkie SLS i SLESy nie dla wszystkich są złe. Może to to wysuszało mi skórę na początku użytkowania, a może nie. Nie wnikam, ale zaczyna mnie już drażnić ta cała nagonka na niektóre składniki. Skoro coś w pewnym stężeniu nie jest groźne to widać można z tego korzystać. No chyba, że ktoś ma naprawdę wrażliwą skórę, albo jest w sekcie anty SLSowej czy innej.
Podsumowując żel za tę cenę i wydajność/pojemność jest całkiem, całkiem… Nie było szału tak samo jak z kremem, ale nie jest zły. Za tę cenę można spróbować.
A jeśli miałabym wybierać i oceniać oba produkty. Krem jest na czwórkę z plusem, żel na czwórkę z minusem.
Takie zwyklaki. Do kremu być może wrócę, do żelu nie koniecznie, bo mam ochotę przetestować coś co nie spieprza z ręki i pieni się ładniej.
A Wy miałyście te dziwactwa? A może lubicie coś zupełnie innego? A co??? A powiedzcie 😉

Eyeliner hot i not, czyli Lovely w dwóch odsłonach

By | Bjuti Pudi | 13 komentarzy
Zajmijmy się dzisiaj oczyskami.
Lubię mieć podkreślone ślepia, czarny eyeliner to dla mnie jeden z ulubionych kosmetyków. Jak też wiecie nie lubię przepłacać, lubię dobre kosmetyki w niewygórowanych cenach. Od bardzo dawna używam jednego i tego samego mazaka do oczu. W międzyczasie z braku mojego ulubieńca- przetestowałam też jego brata czy tam siostrę. Niby to samo, a zupełnie co innego.
Dzisiaj będzie o moim ulubionym eyelainerze z serii Lovely (czyli od Wibo) wersja Matte czyli matowa. Oraz o jego złym bracie Glossy czyli ultraczarnym eyelinerze o wysokim połysku. Mat i błysk to tak na skróty 😉
Najpierw ten mat, którym jestem zachwycona.
Mała fioleczka ze dwa gramy, a mieści w sobie tyle radości! Łatwo się nakłada, posiada przyjemny w użyciu pędzelek. Kreska trzyma się cały dzień i nie pacia po wszystkim. Kolor jest intensywny i nie blaknie oraz nie znika cholera wie gdzie. Zasycha na tyle szybko, że nie zrobi krzywdy, a na tyle wolno, że można go poprawić. Nie uczula, nie ropieją mi gały, a kreska idealna za pierwszym pociągnięciem.
Kosztuje jakieś 7 złotych z kawałkiem, w Esesmanie oczywiście 😉 Daję Wam zbliżenia na opakowanie, bo nie chciałabym żeby ktoś go pomylił z jego złym bratem ;0 Ten jest w czarnym opakowaniu. Calutki.
Taka mała fiolka wystarcza mi na dobre trzy miesiące codziennego używania. Wydajny jak cholera. Przy demakijażu nie stawia oporów.
Ale Zły Błyszczący Brat to inna historia…
Kupiłam cholernika, bo mojego faworyta nie było. No niby na początku wydawało mi się, że podobny, a jednak nie. Fakt- kreska jest bardziej błyszcząca. Ale co z tego ?
Jest napisane, że ultraczarny, czy ja wiem…tak samo czarny jak tamten, tylko ten lekko połyskuje.
Jego konsystencja jest podobna jak poprzednika, z tą różnicą, że tamtego katuję i trzy miesiące, a ten już po jakichś dwóch tygodniach zamienia się w gluta i wlecze po powiece jak stara chabeta. Najgorsze jest to, że ten cwaniaczek tworzy efekt skorupy. Nie wiem jak lepiej to określić, ale tamten jakby się wchłania, a ten oblepia powiekę, tworzy taką skórkę, która potrafi spękać i schodzić płatkami. Masakra. To samo przy zmywaniu- ciągną się gluty, śpiochy, skorupki cholera wie co to. Takie gumowe chujstwa.
Dla porównania na mojej łapie błysk i mat. Różnią się tylko tym, że jeden jest lśniący, drugi nie, ale to złuda jak świecące próchno z lipy, jak ognik na bagnach, który mami zbłąkanego wędrowca. Nie dajcie się oszukać, błyszczący wywiedzie Was w pole gdzie rośnie staropolska grusza, która chroni plebejskiego uciekiniera ( tak “Miś” to mój hit 😉 ).
Widzicie jak błyszczący złazi płatami? Masakra. Matowy po prostu się zetrze jak przejedziemy go paluchem, a ta cholera tak złazi przez cały dzień.
Czyli Baby bierzcie matowy- jest świetny i uważajcie na błyszczącą dziadygę, bo jest do dupy.
Ktoś mnie ostatnio dopytywał o coś więcej “o mnie”. Coś więcej o mnie możecie znaleźć na moim drugim blogu. Nie lubię mówić o sobie, a tu chyba jedyny wpis tego typu KLIK . W ogóle zapraszam też na drugiego bloga, jeśli ktoś chce mnie lepiej poznać 😉

Bourjois- burżuj wśród przeciętniaków

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Miałam Was wczoraj oszukać z okazji pierwszego kwietnia, ale pomyślałam, że jak wymyślę jakąś maseczkę na włosy to jeszcze ktoś się za bardzo nabierze i wyłysieje 😉
To dzisiaj będzie serio 😉
Każda z nas się maluje. Jedna bardziej, druga mniej, ale każda kiedyś tapetę zmyć musi. A zmyć należy zawsze! Żeby się paliło i waliło i w ogóle z nieba leciałyby tupolewy i meteoryty- wieczorem zmywamy cholerny makijaż. Ja zawsze zmywam i z ręką na sercu nigdy nie poszłam spać w mejkapie, no chyba, że przysnęłam w dzień 😉 Znam taką jedną osobę, która będąc na wczasach spała w makijażu, mało tego wstawała o piątej rano, zmywała i nakładała nowy, a potem jeszcze powtórka w ciągu dnia. Wow! Mi by się nie chciało, ale ok są ludzie i ludzie 😉 Osobiście uważam, że buzia nocą ma odpoczywać i się regenerować, a nie walczyć o przetrwanie 🙂
Po tym chujowym wstępie, przy długim do tego pragnę Was zaznajomić z moim absolutnym faworytem jeśli chodzi o demakijaż.
Bourjois- micellar cleansing water.
Wiem, że zdjęcie koślawe, jakoś tak mi wyszło. Nazwa absolutnie nie do wymówienia, dla mnie to po prostu woda micelarna z Burżuja 🙂 Kosztuje około 13 złotych w Esesmanie i jest warta swojej ceny.
Wiele osób zachwala micerala z Biedry- dla mnie jest taki sobie. Zmywa, bo zmywa, ale jak dla mnie mało dokładnie i pieką mnie ślepia. I do tego jest jakiś mało wydajny.
Burżuj jest genialny! Nic nie piecze, nie ściąga skóry jak indianiec skalpa. Myje tusze, tapety, cienie- wszystko co trzeba. Nie muszę się wysilać, ani trzeć jak opętana, wszystkie szczątki makijażu spieprzają gdzie pieprz rośnie. Zero wysiłku, a efekt genialny! Nie zostają żadne śpiochy kredkowe, ani cienie z niedomytych kosmetyków o poranku nie przyprawią o zawał serca Waszego męża czy innego konkubenta 😉
Skład jest taki jak powyżej, dla mnie najważniejsze, że nic mnie nie uczula, a ryj mam czysty jak ta lala.
Dodatkowym atutem miceralka jest to, że jest wydajny. Flaszka jest pojemna, to raz, a dwa- nie trzeba go dużo lać na wacik. W porównaniu do Biedrończego płynu- w czasie kiedy używam Burżuja, zużyłabym dwie flaszki Biedrony. Tak- sprawdziłam. Czyli, że gówno nie oszczędność 🙂
No i tutaj producent opisuje, że nie podrażnia i takie tam. Muszę się zgodzić! Tego gamonia używam od ponad roku i jestem zadowolona pod każdym względem. Nie mam żadnego ale. Nawet kiedy malowałam włosy i przetarłam nim zabrudzoną skórę dawał radę. No co wincy chcić? Nic ino brać!
Przy okazji Esesmańskie waciki w dużej paczce są najlepsze 🙂
No to co Baby, myjemy ryjki i idziemy się opalać, póki słońce bździ na niebie. A wkrótce napiszę Wam o genialnym olejku do opalania 😉

Cienie bez ściemy najlepsze

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy
Miało być co innego, jest co innego 😉
Zgadnijcie co to jest…
Żaden tam laptop, czy coś podobnego 😉 W środku siedzą zaklęte cienie.
Mój ulubiony zestaw. Moja ukochana paleta. Ma chyba ze dwa lata, trochę wydłubana, zużyta, wymymlana, ale wciąż ukochana.
Kupiłam ją na Alledrogo. Kosztowała mnie około 50 złotych z przesyłką. W tej chwili można kupić jeszcze taniej. Paletka jest No Name. Nigdzie nigdy nie miała żadnego napisu, który mówiłby skąd jest, kto i z czego ją zrobił. Nic, zupełnie żadnych informacji. Strach się bać normalnie. A jednak jakość zachwyca i powala. Składa się ze 120 kolorowych cieni. Część z nich to cienie matowe, część lśniące, lekko brokatowe. Wszystkie mają totalnie nasycone kolory, które utrzymują się na powiece 24 godziny, a może i dłużej, ale 24 godziny przetestowałam osobiście. Nic się nie kruszy, nic nie zostaje w załamaniu powieki. Żadnego wałkowania, kruszenia, brudzenia, niezapowiedzianej migracji. Nic, zero, null! Nie spływają w deszczu, nie smarują się w największych upałach, śnieg, mróz i atak kota przechodzą z podniesioną głową. Absolutnie zero wad! Cienie można nakładać na sucho, na mokro, na wilgotno i jak tylko sobie kto zamarzy. Sposób nakładania nie ma znaczenia- cienie będą się trzymać do momentu ich zmycia. Ze zmyciem również nie ma problemów.
Ostatnio przeglądałam sobie jakieś różne paletki- i te profesjonalne i te no name. Miałam okazję używać cieni zarówno z niskiej półki jak i te których cena potrafi zabić. Moja paletka gwałci je wszystkie w pupę 🙂
Moja biedulka ledwie zipie i tak się zastanawiam nad nową, ale taką samą. Może wybiorę taką z inną kombinacją kolorów, ale na pewno będzie to paletka no name z Alledrogo.
Przy okazji chciałabym pokazać Wam co właśnie mam na oczyskach 😉
Takie to moje ślepia, ozdobione za pomocą cieni z mojej super turbo paletki 🙂
W rzeczywistości kolory są bardziej soczyste, ale ciężko mi było to uchwycić w sztucznym świetle, a nie chciałam oszukiwać i przerabiać zdjęć w jakichś programach.
Troszkę skatowałam Wam banię fotkami, ale nie mogłam się zdecydować, które wybrać i wybrałam trochę więcej niż trzy 😉 Mam nadzieję, że Was tym nie zanudziłam za bardzo.
Na koniec fotka, która jakoś mi się najbardziej spodobała, cholera wie czemu 😉
Dodam jeszcze, że do makijażu użyłam zielonego tuszu stąd , podkładu i pudru stąd . Kreska na linii wodnej wykonana czarnym kohlem, eyeliner na górnej powiece to Lovely czyli Wibo i już 🙂

Czym maluje się Doda i Natalia Siwiec?

By | Bjuti Pudi | 9 komentarzy
Tuż po tuszu lubię mieć pod ręką podkład i puder. No chyba, że jest lato na bogato i temperatury mordercze, to wtedy się obędę. Wtedy to wystawiam łeb do słońca i chłonę szkodliwe promieniowanie 😉
Przez długi czas używałam podkładu rozświetlająco- antystresowego z Avonu. Był naprawdę w porządku, a i cena w promocji była dobra. Ale jakoś w pewnym momencie mi zbrzydł. Ot tak zamaiło mi się coś innego. Przerobiłam jakieś tam Loreale i inne Lireny ale nic mi nie podchodziło. I oczywiście ponownie zdecydował przypadek. Szukałam czegoś tam w Naturze i akurat trafiłam na promocję podkładów matujących Kobo.
Moje skrupulatnie zaplanowane zakupy zawsze kończą się tak samo- nakupuję sto milionów innych rzeczy i tłumaczę sobie, że się przydadzą 😀 Przeważnie się przydają 😉  Ten podkład zaskoczył mnie bardzo miło.
W promocji zapłaciłam około 12-15 zł. Nie spodziewałam się cudu, a jednak. Właśnie kończę pierwsze opakowanie i czeka na mnie już kolejne (również z promocji ofc- nie lubię przepłacać, jeśli mogę coś kupić za połowę ceny;).
Po lewej stronie matujący Kobuś w starej flaszcze. Po prawej nowe opakowanie.
Ta buteleczka starej wersji była jedynym minusem tego podkładu. O ile na początku- bardzo poręczna, o tyle teraz przy końcówce podkładu katorgą jest wydostanie go z opakowania. Buteleczka jest z twardego plastiku. Co rano telepię jak pojebana żeby resztki spłynęły ku dziurze. Szkoda mi wywalić, bo w środku jest jeszcze sporo mazidła, a ja nie wywalam niczego dopóki się nie skończy totalnie. No więc duszę tę kiszkę, telepię, stawiam na korku i walczę.
Nowa wersja ma lepsze opakowanie, normalne takie tradycyjne bez żadnych fifraków i zagadek. Ale co ciekawe podkład jest ten sam wszystko cacy, nawet cena ta sama, ale… Oczywiście chcą nas zrobić w chuja, bo stara wersja ma  40 ml, a nowa 30! Nie ładnie…Ale co mam zrobić? Przecież boku se nie wyrwę. Jest dobry to kupiłam.
Stary miałam w odcieniu Light Beige i zimą dawał radę, no może ciut za jasny, ale nieznacznie- nie wyglądałam jak gejsza z białym ryjem. Nowy kupiłam w odcieniu Medium Beige, jest trochę ciemniejszy i na wiosenno- letnią porę doskonały.
Na łapie jeden jest za ciemny, a drugi za jasny- urok robienia fotek telefonem, bo mam go zawsze pod ręką i nie czołgam się po aparat 😉 W rzeczywistości nie są tak bardzo kontrastowe. Ale nie ważne kto zechce to sobie pójdzie i przetestuje w drogerii. Tak tylko dałam fotkę, żeby pusto nie było 😉
W każdym razie jak sobie tym mordę wytynkuję to ryj jest całkiem do ludzi. Nakładam paluchami, bo ja lubię paluchami. Dziury po wyduszonym obleśnym pryszczu ni chu chu nie widać, a i jakieś inne drobnostki ładnie kitra, a jednocześnie nie maskuje gęby jak amerykańcowi w Wietnamie. Wiecie nie wygląda to sztucznie a skórka jak ta lala.
Podkład matuje, a i owszem- nie mam zarzutów. Nie wysusza, nie zapycha, łatwo się rozprowadza, nie maże się po twarzy jak gówno po szybie tylko kryje równo :). Trzyma się fajnie, długo, nie trzeba poprawiać, czymś nawet pachnie, ale nie jest to jakiś mocny zapach- ot taki podkładowy, delikatny.
Lubię go uwielbiam, ale jeszcze ze sobą nie sypiamy. Nową jego wersję miałam na buziaczku moim szanownym kurwa jego mać kilka razy, ale nie widzę różnicy- zachowuje się tak samo jak jego poprzednik. Jest miły, szarmancki, przynosi kwiaty i śniadania do łóżka, więc jest to dobra inwestycja.
Żeby dopełnić efektu łał mojego lica, omiatam go także pudrem sypkim matującym, a jakże również z Kobo. Również z promocji (z dychę dałam), bo ja jestem miszcz promocji, wyprzedaży i zniżek wszelkiej maści, ciuchy, buty, kosmetyki, wycieczki, książki- co się da albo wygrywam, albo kupuję za taniejszą tańszość 😀 (Chłopczak jest ze mnie dumny hehe ).
A oto i mój pyłek…
…oczywiście literki już trochę styrane, ale jebać literki! Puder jest świetny! Utrwala podkład, jest leciutki. Wystarczy omieść nim buzię i jesteś kurwa jak królewna! Wydłuża efekt matu podkładowego, bo i sam jest matujący. Co tu o nim więcej pisać, jeden z lepszych jaki miałam i do tego cena przyjemna. Trochę z tych dziur się sypie, ale jak się nie jest łamagą to nie jest to jakiś wielki problem. Nakładam pędzelem ciach ciach i gotowe.
A co do Dody i Siwiec to chuj wie czym się malują 🙂 Jedno wiem seksowne są, ale ojciec ten sam- skalpel 😉
Jak to dobrze, że ja urodziłam się taka zajebista i nie muszę się niczym nacinać dla urody 😉 Zobaczymy za 20 lat 😀