Category

Bjuti Pudi

Musy do mycia twarzy od LaQ, moje odkrycie trzydziestolecia!

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments

Dawno nie było tu kosmetyków co? Nie było, bo to wszystko chuja warte. Jeden pies co na ryj położysz. Jakby te wszystkie kremy, sremy przeciwzmarszczkowe działały to te stare aktorki, ambasadorki marek nie naciągałyby się u chirurga. A się naciągają. No to gdzie ten krem niby działa? Aż się ciśnie na usta, że w dupie. Chociaż tam nie sprawdzałam. Czasami jednak trafi mi się jakaś perełka i wtedy wiem, że muszę, po prostu muszę poświęcić jej osobny wpis na blogu, bo jest tego warta. Chcę Wam zrobić dobrze i tanio. Zrobię Wam dobrze na trzy sposoby! Jedziemy z koksem!

Musy do mycia twarzy od LaQ. Nasza polska, swojska marka do której mam szczególny sentyment. Ale sentymenty na bok. Te produkty są zwyczajnie idealne. Przynajmniej dla mnie. Nie jest to żadna współpraca ani wpis sponsorowany. Co prawda musy dostałam za darmo ale nie po to żeby recenzować. Dostałam z sympatii, nie jakaś bezduszna paczka z agencji czy coś, dostałam je prosto od Karoliny, która własne palce macza w tych słoiczkach żeby ukręcić wartościowe kosmetyki. Jeśli już wyjaśniliśmy sobie kwestię, że “łe darmo sucza dostała, głupia blogerka, wysępiła, do roboty by się wzięła” i wiecie, że dostałam, bo jestem zajebista to mogę Wam coś tam więcej o musach napisać.

Tutaj macie składy, pewnie gówno widzicie, więc odsyłam Was do LaQowego sklepu i tam możecie sobie poczytać. Teraz każda blogerka analizuje każdy przecinek w składzie ale ja nie będę, bo mi się nie chce i nie czuję się kompetentna ale mogę Wam powiedzieć, że składy są maksymalnie proste i dobre. Nie znajdziecie tam żadnych śmieci, a jedynie wartościowe składniki no i drobny konserwant żeby Wam mus nie zgnił zanim ze słoiczka do gęby doniesiecie. Proste i logiczne. Nie ma się do czego przypierdolić. Myślę, że musy nadadzą się do każdej twarzy tym bardziej, że do wyboru mamy trzy rodzaje. Żółty peelingujący, różowy nawilżający i czarny oczyszczający.

Zapach! Jak one pachną! Uwielbiam jak coś mi pachnie. Żółty to ananas, różowy wiśnia, a czarny coś jakby subtelne perfumy unisex. Ale nie o zapach tu chodzi. Musy świetnie oczyszczają. Żółtego używam raz, czasami dwa razy w tygodniu. Jak wspomniałam żółtek to wersja peelingująca do tego z moim ukochanym korundem. Dla mnie genialna sprawa! Dotychczas kupowałam osobno korund i mieszałam najczęściej z czymś do mycia twarzy, a tutaj mam gotowca, do tego pęknie pachnącego. Idelolo. Czarnuch ma dodatek węgla aktywnego, jeśli to Was nie zachęca to dodano jeszcze garść oleju z konopi siewnych. No kto nie lubi konopi niech pierwszy rzuci kamień! Ta wersja chyba najbardziej odpowiada potrzebom mojej skóry, chociaż po opalaniu to mus wiśniowy był odpowiedniejszy. Czarny mus dedykowany jest skórze problematycznej, tłustej i mieszanej. Wiśniowa wersja będzie dobra dla cery normalnej, suchej i wrażliwej, w składzie znajdziemy między innymi masło shea. Osobiście uważam, że najlepiej mieć wszystkie trzy musy i używać zamiennie w zależności od tego czego nasza skóra akurat potrzebuje.

Mamy fajne działanie, ładny zapach, dorzucam do tego mega wydajność. Czarny mus na zdjęciu ma miesięczny ubytek. Przez miesiąc, używając kosmetyku przynajmniej dwa razy dziennie, zużyłam jego małą łyżeczkę! Uwielbiam też przyjemną konsystencję tegoż wynalazku- taka nadmuchana ale jednak dość zbita pianka. Słoiczki małe (100 ml), poręczne, lekkie. Twarz oczyszczona jak trza, na skórze nie pozostaje żadna tłusta warstwa. Tutaj serio wszystko jest tak jak trzeba. A teraz najlepsze! Słoiczek musu kosztuje 17,99! Czy jeszcze coś trzeba dodawać?! Dla mnie to jest sztos i jeśli kiedykolwiek uda mi się zdenkować te maluchy (ta wydajność!) to będę kupować i kupować. Nie chcę widzieć niczego innego do mycia twarzy w mojej łazience. Mam swoje perełki. 30 lat szukałam ideału i dlatego dziś Wam o tym mówię- znalazłam!

Makijaż permanentny brwi. Co, jak i dlaczego?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Na dupie se zrób! Latajo teraz robio te ryje, wszystko sztuczne. Usta jak dupa pawiana, brwi odjebane jak markerem. Co za czasy? Gdzie naturalność? W dupie. Jak wstajesz rano i nie masz brwi, bo brwi są w kolorze przezroczystym, to idziesz i robisz brwi. Bo niby dlaczego nie? Dlaczego masz się czuć jak bezbrwiowy troll ze Skandynawii? No właśnie. Poszłam i zrobiłam brwi i sztos. Makijaż permanentny brwi towarzyszy mi od roku i nikt nie zauważył, że jestem “sztuczna”. Bo można być “sztuczną” ale tak, żeby wyglądało naturalne. Tak uważam. I dzisiaj będą trzy słowa do ojca prowadzącego na temat brwi permanentnych.

Najważniejsze na początek to wybór dobrej i zaufanej linergistki czyli pani, która fachowo zajmuje się makijażem permanentnym. Początkowo miałam jechać na brwi aż do Katowic, do Matleeny, z różnych powodów nie mogłam do niej pojechać ale dziewczynom ze Śląska polecam ją serdecznie. Moja przyjaciółka robiła brwi u niej i były cudowne. W końcu wybór padł na bliski mi Zamość. Malowanko wykonała mi niesamowita Michalina w SilkTouch. Jeśli jesteście z moich okolic- polecam. (Nie, to nie jest post sponsorowany?). Koszt nowych brwi to 600 złotych. Ponieważ miałam 30% zniżki wyszło mi jeszcze taniej. Takie ceny mamy w naszym bieda regionie więc myślę, że warto nawet dojechać. Tyle cennych informacji, a teraz powiem jak to wygląda. Bo ja to wyglądałam początkowo jak debil?

Dostajecie na brwi znieczulenie. Już nie pamiętam ile dokładnie minut siedziałam, ale chyba max 20. Potem linergistka wyrysowała mi kształt jaki chciałam mieć. Jedną brew miałam troszkę niżej, więc tutaj też nastąpiła subtelna korekta. Właściwie oddałam się w ręce Michaliny, ona doskonale wiedziała co zrobić żeby było lepiej, dobrała odpowiednią metodę i kolor. Padło na cieniowanie z efektem pixeli (metoda pudrowa). Nastąpiło zwolnienie maszyny losującej i…nic nie czułam! Cały zabieg trwał kilkanaście minut. Nic nie bolało, powiedziałabym, że było to nawet przyjemne i usypiające doświadczenie. Podczas zabiegu wyglądałam jak grzyb w czepku, ale co zrobić?
Jeśli chodzi o pielęgnację, po zabiegu należy myć brwi delikatnym żelem do mycia twarzy i wodą oraz delikatnie smarować Bepanthenem, nie pchać paluchów, nie drapać kiedy delikatnie swędzą podczas wygajania. Brwi po około tygodniu zaczynają się łuszczyć podobnie jak przy tatuażu. Należy zachować higienę i nie pchać do nich brudnych łap.
A teraz dzieci omówimy sobie wszystkie etapy przepoczwarzania. Zdjęcia nie były obrabiane, robiłam je na przestrzeni roku i w różnym świetle. Chciałam uchwycić brwi jak najlepiej i nie przekłamywać fotoszopami. Lecimy po cyferkach.
1. Brwi przed zabiegiem. Liche, jasne, delikatne jak całe moje futro.
2. Brwi jakieś 2 godziny po zabiegu. Kolor mocny, lekkie zaczerwienienie ale bez wstydu do Biedry można iść.
3. Brwi po miesiącu. Zeszło sporo koloru, ale to zupełnie normalne, kolor może zniknąć nawet w 60%, ale lepiej dołożyć na poprawce niż dowalić za dużo i chodzić jak debil. Zarówno złuszczanie po zabiegu jak i to jak długo utrzyma się u nas makijaż permanentny zależy od naszej skóry. Nie da się przewidzieć jak zareaguje nasza facjata i między innymi dlatego lepiej dołożyć więcej podczas poprawki.
4. Brwi po poprawce po miesiącu. Tym razem brwi są bardziej intensywne, bo jak widać sporo pigmentu uciekło z mojego ryja. Nie wiem jak w innych salonach, ale tutaj poprawkę miałam w cenie zabiegu.
5. Brwi po wygojeniu. Pożądany efekt osiągnięty.
6. Brwi dzisiaj. Nadal jest super. Kolor minimalnie zbladł.
Raz na jakieś dwa miesiące robię hennę żeby nie świeciły mi jasne kudły. Kolor jest niemal identyczny jak rok temu po zabiegu. Wstaję rano i wow! Mam brwi! I to jest zajebiste! Do dwóch lat od wykonania brwi poprawka w “moim” salonie jest 50% tańsza i myślę, że zimą zdecyduję się na lekką korektę tak żeby mieć święty spokój na kolejne miesiące.
Jestem mega zadowolona z efektu, z obsługi w salonie oraz z ceny. Michalina to cudowna kobietka, a ja mam brwi idealne. Czego chcieć więcej? I niech mi mówią, że jestem sztuczna, w sumie sama o tym głośno mówię. To taka podkręcona natura, która sprawia, że czuję się lepiej nawet kiedy wstaję rano z niewyjściową mordą. Tak! Polecam!

Naturalne kosmetyki Biolove z Kontigo, hit czy kit?

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Przy niedzieli będzie lajtowo, kosmetycznie. Mało ostatnio na blogu kosmetyków, bo uważam, że na większość z nich nie warto języka strzępić i wystarczy kilka znań na Instagramie czy Facebooku (przy okazji zachęcam do oznaczania swoich recenzji w SM hasztagiem #instarecka). Dziś jednak będzie pachnąco, bo przecież to najbardziej lubię. Pachnące musy, masła i żele pod prysznic z Biolove mają rzeszę fanów. Ponieważ lubię intensywne zapachy na swojej skórze, skusiłam się na porcję ciastkowo – owocową z Kontigo. Trafiłam na  40% zniżkę i skorzystałam z promocji zachęcona pozytywnymi recenzjami innych dziewczyn. I trochę się zawiodłam…

 

Zacznijmy od krótkich recek pojedynczych kosmetyków. Lecimy od góry.
*Mus brownie z pomarańczą- obłędny zapach, absolutny zwycięzca w kategorii “zapach rozjebał mnie na łopatki”. Intensywny, długo się utrzymuje, pachnie delicjami, idealny na zimę. Kocham ten aromat!
*Mus ciasteczko- drugie miejsce w kategorii “zapach rozjebał mnie na łopatki”. Trochę słodszy, niż brownie, ale też całkiem sympatyczny, aromat towarzyszy nam również długo.
*Mus malina– skucha jak skurwiesyn. Ledwie wyczuwalny zapach czegokolwiek i kiedykolwiek.
*Masło truskawka– skucha numer dwa. Tutaj coś tam czuć, niby truskawka, ale byle jak i bardzo krótko.
*Masło wiśnia– Tutaj zapach bardzo intensywny i ładny, trochę kwaśny, trochę słodkawy, owocowy i prawdziwie wiśniowy. Ciało pachnie przez długi czas, jednak w połowie słoiczka czułam jakbym się wytarzała w  tanim winie. Chyba nos nie uniósł tej nuty zapachowej ?
*Żel brownie z pomarańczą- podobnie jak mus o tym samym aromacie, pachnie pięknie, intensywnie. Chciałoby się zjeść!
*Żel mandarynka– zero zapachu. W tle czułam zapach jakiegoś syropu z dzieciństwa. Ohyda. Dupa nie mandarynka.
*Żel malina– ledwie wyczuwalne maliny. Takie byle co.
*Żel gruszka- ładny zapach, faktycznie gruszkowy, niestety bardzo, ale to bardzo delikatny.
 
*Żel ananas- również zapach bardzo delikatny, trochę czuć ananasa, ale bardziej czuję zapach wymiocin. Raczej chyba nie rzygi miał producent na myśli podczas produkcji tego żelu. Chyba, że rzygi po tym tanim winie z wiśniowego masła?
Jak widzicie zapachowo kosmetyki skaczą od Sasa do Lasa. Jedne piękne, drugie takie, że się odechciewa używać. Nie wiem czy tylko ja tak trafiłam i ktoś narzygał do kadzi z żelami i masłami podczas produkcji, czy one wszystkie takie niedojebane, a blogerki chwalą, bo nie wiem co? Jakaś współpraca czy ki chuj? Możliwe, że kiepsko trafiłam i akurat główny inżynier odpowiedzialny za wytwarzanie tych produktów był na kacu, był pijany, był nie w sosie i nie dosypał aromatów, a innym dorzucił coś od siebie. Nie wiem, ale wiem co robili do głównego zbiornika w Poranku kojota. W każdym razie ta niestabilność zapachowa mocno mnie zniechęciła do kosmetyków Biolove.
Do składów nie ma co się przyczepić, chociaż mi akurat składy w przypadku żeli i maseł wielkiej różnicy nie robią, bo moja skóra nie jest wymagająca.
Zarówno masła jak i musy są zajebiście tłuste. I to mnie wkurwiło. Rozumiem, że masło shea wysoko w składzie nada lekkiej tłustości, ale cholera nie spodziewałam się, że aż tak! Nie ma mowy żeby wsadzić ciuchy po nasmarowaniu się tymi cudakami. Smarowałam się więc na noc. Pościel do wymiany co drugi dzień. Wszystko ujebane. Wszystko tłuste. Wchłanianie zerowe. Prędzej wszystko się zetrze niż wchłonie. Dla mnie lipa. Masło tłustsze niż dupa Kardashianki. Twarde, zwarte, szybko się rozpuszcza. 100 ml słoiczek wystarcza na dokładnie 6 i pół raza (smarowałam całe ciało). Mus nieznacznie mniej tłusty. Konsystencja musu przypomina mi ciepłe lody, nadmuchana, piankowa, miękka, szybko się rozpuszcza. Słoiczek 150 ml wystarcza na 7 i pół raza.
 
Jak dla mnie wydajność smarowideł chujowa. Tłustość totalna to dla mnie jakiś dramat. 
Żele mogę zaliczyć do przeciętnych. Są dosyć rzadkie przez co średnio wydajne. Pienią się raczej nie za mocno. Ot takie sobie oblecą.
Za wszystkie kosmetyki z pierwszego zdjęcia zapłaciłam około stu złotych. Obleci. Jednak gdyby ktoś mi powiedział, że na płyny do prania wydam drugie tyle, bo przecież wszystko ujebane tym smalcem, to raczej nie kupiłabym. Żele takie sobie, lepiej kupić coś w drogerii w sumie. Jeśli kiedykolwiek coś jeszcze od nich kupię, to będzie to mus i żel brownie z pomarańczą. Zapach zajebisty, to nawet jakoś się z tym łojem przemęczę raz na ruski rok…albo i nie. Rozważę zakup za rok, ale jakoś mi się odechciewa…
Podsumowując- chujnia z grzybnią z patatajnią i światełko w tunelu w postaci brownie z pomarańczą, tylko obawiam się, że to światełko, to pociąg jedzie?

Skuteczna metoda na ból zatok- świecowanie uszu

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Zakładałam czapkę. Zawsze. Dzieci chowały w plecak i zakładały przed domem. Ja nie. Zawsze chodziłam jak Eskimos. Zimą ja nie wyglądam, zimą to ma mi być ciepło. Ludzie nie poznają mnie na ulicy, bo jak kogoś poznać tylko po wystających oczach. Dobrze, że nie świecą w ciemności. I co? I nic. Od kiedy pamiętam napieprzały mnie zatoki. Znacie to uczycie kiedy kilka razy w roku wypierdala Wam łeb w kosmos? No to witam w klubie. A teraz Wam coś powiem- już tak nie mam. Znalazłam mój złoty środek na ból zatok!
Co to? Złoto! Prawie dosłownie, bo miód to przecież płynne złoto. Pozbyłam się bólu zatok…świecowaniem uszu! Serio. Ponieważ na moją męczarnię zdążyłam przerobić chyba wszystkie sposoby, sięgnęłam w końcu po świece do uszu. Świece to koszt kilku złotych, konchy (większe świece, te na zdjęciu) są odrobinę droższe, ale nadal kosztują grosze. Nie pamiętam dokładnych cen. Konchy kosztowały bodajże 7 złotych. Świece jeszcze mniej. Kupując prosto u producenta koszta są jeszcze mniejsze, bo za dychę można kupić cały zestaw świec! Kupiłam, a co mi tam. Dokładnie rok temu przeprowadziłam eksperyment, wyświecowałam sobie uszy. Ból zatok dopadał mnie przynajmniej raz w miesiącu niezależnie od pory roku. Po świecowaniu minął miesiąc, drugi, trzeci i nic! Nic mnie nie bolało! Zleciała zima i wiosna, lato zleciało bez tego upierdliwego bólu w okolicach oczu, czoła, nosa. Minął rok! Rok bez bólu zatok! W międzyczasie nie używałam niczego innego! Szok. Dla mnie pozytywne zaskoczenie i właśnie dlatego piszę ten post, może komuś też pomoże świecowanie? Świecowanie uszu nie jest oficjalnym sposobem leczenia bólu zatok, nic nie jest potwierdzone medycznie. Ale wiecie co? Mam to w dupie, bo działa! Sposób za kilka złotych jest dostępny dla każdego, więc dlaczego nie spróbować? Na dobrą sprawę powinno się przeprowadzić serię zabiegów dzień po dniu. Ja zrobiłam raz i włala kurwa, wystarczyło. Właśnie (po roku) profilaktycznie  powtórzyłam świecowanie. Za pierwszym razem użyłam świec, kilka dni temu konch. Konchy są większe, mają większą moc i chyba tyle. Znalazłam stronkę gdzie można sobie poczytać więcej o właściwościach, wskazaniach i przeciwwskazaniach, więc kto ma ochotę na trochę teorii może sobie tutaj kliknąć. To nie współpraca, po prostu kupuję świece i konchy z ich firmy i mają ładne opisy. Rureczki kupuję w lokalnym ekosklepie.
Bio Candle J-Art Herbamedic to świece, których używam. Produkowane na bliskim mi Roztoczu, więc są absolutnie czyściutkie, bo smogu u nas nie ma. No może czasem sąsiad plastikową butelkę spali, ale sporadycznie ? Zarówno koncha jak i świeca składa się z kilku “składników”. Rurka wykonana jest z płótna bawełnianego, całość nasączona jest woskiem pszczelim (dlatego to moje pierdolenie o czystym powietrzu, bo nasze pszczoły żyją w niemal sterylnym regionie). Dodatkowo możemy wybierać pomiędzy różnymi opcjami “zapachowymi”- kolejnym składnikiem jest olejek eteryczny, różny w zależności od tego co chcemy osiągnąć. Ponieważ walczyłam z bólem zatok, za pierwszym razem użyłam wersji z bergamotką, za drugim z lawendą. Zarówno świece jak i konchy posiadają filtr bezpieczeństwa. Obświecowałam połowę rodziny i wszyscy są pozytywnie zaskoczeni jak świetnie działają te niepozorne rureczki. Sam zabieg to banał!
Ciężko ogarnąć sobie samej fotę podczas gdy ucho płonie haha?Podobno nie powinno się robić tego zabiegu samemu. Oj tam, oj tam. 
 
Jak zrobić świecowanie uszu? A tak:
1. Kładziemy się wygodnie pod kocykiem. 
 
2. Ucho wewnątrz lekko smarujemy kremem (krem poprawia szczelność pomiędzy świecą, a uchem).
 
3. Zapalamy świecę.
 
4. Przykładamy świecę do kanału słuchowego pod kątem 90 stopni do podłoża.
 
5 Leżymy i pachniemy.
 
6. Tyle.
Prawda, że banał? No właśnie! Koncha paliła się mniej więcej 15 minut, świeca trochę krócej. Trzeba pamiętać, żeby nic nigdzie na siłę nie wciskać! Świecę lekko opieramy o kanał słuchowy, nie chcemy sobie raczej przebić ucha, więc nie ma pchania w głąb. Podczas spalania tworzy się popiół, który sztywno siedzi na górze. Co jakiś czas przycinam go nożyczkami nad miseczką z wodą, żeby mi nic na łeb nie spadło. Raczej nie spadnie, ale lepiej dmuchać na zimne, a w tym przypadku na gorące. Świeca powinna się palić do momentu aż płomień dojdzie do filtra (zaznaczony na rurce kreską). Potem topimy jak Marzannę w miseczce. Filtr można rozwinąć i zajrzeć w ten syf. Oczywiście nie cała ta maź to nasza woskowina, bo część to resztki powstałe w wyniku spalania wosku pszczelego, ale i tak wygląda to imponująco-obrzydliwie.
Świecowanie uszu oczyszcza uszy, rozgrzewa zatoki, działa terapeutycznie. Olejki eteryczne mają swoje indywidualne właściwości, więc w zależności od rodzaju olejku jakim są nasączone świece mamy inny efekt. A przy okazji to przyjemne pół godzinki relaksu.
I to tyle ze mnie. Rok bez bólu zatok to dla mnie szok. Świecowanie uszu to dla mnie wybawienie. Nie wiem czy świecowanie uszu pomoże na ból zatok w Waszym przypadku, ale myślę, że warto spróbować tym bardziej, że koszt zabiegu jest śmieszny ?

Hybrydy Vasco, jak zrobić węża na paznokciach i pistacja idealna

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Piękna polska złota jesień, a w sercu zawsze maj. Nie dałam się modzie na stonowane kolory. Nigdy się nie daję, a już na pewno nie na paznokciach. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak zrobić węża na paznokciach oraz przeczytać o moim hybrydowym odkryciu- zapraszam do czytanki ?

Vasco Gel Polish to nowa firma na rynku hybryd. Tak się stało, że dostałam do przetestowania zestaw świeżutkich lakierów. Kolory wybrałam sama, malunki robię sama, ja to prawie wszystko sama, a resztę robi samiec.
Pierwsze zetknięcie i już było wow. Niby hybrydy, no co kurwa można wymyślić nowego? A jednak! Po pierwsze pędzelek. Rewelacyjnie wyprofilowany. Lekko zaokrąglona końcówka świetnie dojeżdża we wszystkie zakamarki. Ale to jest nic, bo co z tego, że czymś dojedziemy jeśli wszystko się spieprzy zanim doniesiemy rękę do lampy? Właśnie. I tutaj miłe zaskoczenie- konsystencja. Muszę przyznać, że z taką jeszcze się nie spotkałam, a nie z jednej flaszki hybrydę w swoim życiu nakładałam. Tutaj mamy do czynienia z jakby żelową konsystencją. Nie mogę powiedzieć, że jest to gęsta hybryda, bo to nie to, chodzi mi oto, że jest taka hmmm… no kurwa żelowa, no! Nie spływa tylko delikatnie się poziomuje i przyczepia się do płytki paznokcia takimi maluśkimi rączkami jak mają skrzaty. Ze skrzatami, to poleciałam. Oczywiście chodziło mi o elfy. Dobra koniec, bo się pogrążam ?
Top też jest bardziej żelowy niż te, z którymi miałam do czynienia. Posiadam wersję no wipe, czyli taką, która nie potrzebuje przemywania, dla mnie wygodne rozwiązanie. A baza! Baza moi drodzy, to też mistrzostwo- żelowa i na tyle gęsta, że idę o zakład, że można nią odrobinę przedłużyć paznokcie. Osobiście nie próbowałam, ale rozkminiłam, że jest to możliwe.
Wybrałam sobie cztery kolory:
1) 001, Aruba Ruba, pastelowy róż.
2) 012, Kostaryka, w końcu trafiłam na idealną pistację!
3) 028, Cloud, pastelowy błękit złamany nutą fioletu.
4) 067, Star Dust, brokatowe drobinki świetne jako dodatek, albo poświata na innym kolorze.
Wszystkie kolory (oprócz 067) bardzo ładnie kryją już po jednej warstwie, ale tak jak to zwykle bywa, dwie warstwy będą idealne. 067, czyli brokatowa sroczka, nie jest taka kryjąca i jak wspomniałam, najlepiej sprawdza się w duecie z kolorem kryjącym. Nie ma się do czego przypierdolić.
Minusy? W sumie to nie ma. Top po ponad 3 tygodniach noszenia lekko się zmatowił i chyba delikatnie zżółkł, ale rąk nie oszczędzam, więc zawsze mi się tak dzieje. W sumie to chyba doszukuję się na siłę, ale zaraz się ktoś przyjebie, że jak “darmo dostała, to tylko słodzi”? Nie słodzę, ale hybrydy od Vasco są serio dobre, a mam dość duże porównanie, bo używałam lakierów od dolara do mniej więcej stówy. Jeśli chodzi o cenę, to nie zabulicie dużo. Kliknijcie sobie do sklepu Vasco Gel Polish, który macie podlinkowany w tym zdaniuflaszka kosztuje 24,90. Dla mnie spoko. Jakość jeszcze bardziej spoko. Wszystko trzymało się jak polityk stołka dopóki nie zajechałam frezarką. Także tak. Hybrydy godne polecenia. Myślę, że świetnie sprawdzą się u początkujących, bo nic nie spływa, dobrze się poziomują i są skore do współpracy. U osób wprawionych w boju ułatwią pracę, bo tak jak wyżej, co się będę powtarzać ?
A tutaj macie dwie stylóweczki. Aktualnie noszę pistacje. Na jednym paluszku każdej płetwy stworzyłam białe ciapki, a zrobić to może każdy, bo to banał. Wystarczy na drugiej, mokrej jeszcze warstwie zrobić kropeczki, rozmazać cienkim pędzelkiem i dopiero włożyć do lampy. Gotowe! No jeszcze top, wiadomka.
Wężowe wzorki 3D zrobiły furorę. Dostałam milion pytań jak ja to zrobiłam. Wbrew pozorom taką skórkę węża robi się bardzo łatwo. Na paznokciu robimy ombre (u mnie 001 i 028), po utwardzeniu musnęłam brokatowym 067. Znowu do lampy. Cienkim pędzelkiem namalowałam czarny wzorek. Lampa. A potem potrzebujemy dużooo czasu. W luki między czarną kratką dajemy top i do lampy. Nakładamy kolejne warstwy topu jedną po drugiej do momentu aż wypukłości nas satysfakcjonują. Czyli tak ciapiemy i ciapiemy do znudzenia i gotowe. Nie jest to trudne, ale dość mozolne zajęcie.
No i co? No i to by było na tyle. Wiecie już wszystko zarówno o nowych hybrydach w moim stadzie jak i o wężu, niekoniecznie tym w kieszeni. Elo, elo!

Przedłużanie rzęs

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Ok, lato się skończyło. Ale wróci. Kiedyś. A jak jest lato to wkurwiają mnie tylko dwie rzeczy- komary i spływający mejkap. Na komary nie mam rady, ale na mejkap owszem. Nie malować się. Phiii…odkrycie Ameryki. Tylko co jeśli Wasze rzęsy i brwi są jak kasa z komunii? Niby są, a jakby nie było. Długie, piękne, ale w kolorze bez koloru, czyli amba fatima… Sztuczne se zrób. Zrobiłam se. O brwiach to ja jeszcze napiszę, ale o rzęsach przeczytacie poniżej.

Do przedłużanych rzęs podchodziłam kilka razy. Pierwszy raz kilka lat temu, przedłużyłam, poszłam na imprezę i potem już nie uzupełniałam. Sytuacja powtórzyła się jeszcze ze dwa razy. Rzęsy robiłam zazwyczaj kiedy jechałam na wakacje. Wiecie, morze, plaża, a człowiek jako tako chce wyglądać. Co z tego, że moje rzęsy są piękne i długie skoro bez tuszu ani rusz, bo koloru to one nie mają wcale. W ubiegłym roku się przemogłam i przechodziłam połowę lata z przedłużonymi rzęsami. Przedłużone, to może za duże słowo, bo były tej samej długości co moje, ale jednak sztuczne rzęsy miałam. W tym roku pobiłam rekordy i rzęsy noszę już prawie pół roku! No i co w związku z tym? Jestem mega zadowolona. Właściwie przestałam się malować. Na większe wyjście przypudruję ryj, pociągnę tuszem dolne rzęsy, ewentualnie odrobinę cienia do powiek na dolną powiekę i już. Wstaję rano i wyglądam jak dziunie z amerykańskich filmów, no może poza fryzurą i odciśniętą poduszką na mordzie?Wakacje? Wzięłam na wakacje jakiś tusz i puder, tak profilaktycznie. Nawet nie otworzyłam kosmetyczki. Umyłam gębę, nałożyłam krem i poszłam w długą jak Grażyna po świeżaki. Takie rzęsy to oszczędność czasu i wcale nie kosztem czegoś tam. 

 

Ponieważ moje naturalne rzęsy mają długość linki holowniczej do ciężarówki, to doklejam sztuczne rzęsy w rozmiarze 12, kąciki to 8. Wydaje się, że to dużo, ale gdyby doczepić krótsze, to naturalki wystawałyby powyżej, no ni w chuj ni w oko. Poza tym różne długości różnie będą wyglądać na każdym oku. Jedni mają patrzałki jakby ich lekarz przy porodzie za nie wyciągał, a drudzy takie jakby im ten lekarz na głowę stanął. Dobra stylistka rzęs dobierze odpowiedni rozmiar, długość, grubość, gęstość. Stylistkę rzęs wybierajcie rozważnie, bo potem będziecie chodzić z całą norką przyklejoną do oka zamiast z odrobiną norkowego futerka na powiekach. No i zabawy z klejem w okolicach oczu to jednak ryzyko, lepiej nie pozwolić patałachowi manewrować przy tak delikatnym narządzie. Mam to szczęście, że moje dwie przyjaciółki są genialnymi stylistkami rzęs, Madzia pozwoliła polecać się tylko w komentarzach, ale do Ewelinki możecie kliknąć sobie tutaj. Moje rzęsy to jedwab. “Tak, tylko ona, jak jedwab”- jaka to melodia?? Jaka to metoda? To metoda “Magda dopierdol tak żeby ładnie było”, ale według Magdy to 5-8D. Jestem lepsza niż kino, bo tam to chyba max 5D. Na moim zadupiu takie piękności to jakieś 170 zeta, uzupełnienie oczywiście trochę mniej.
Warto, czy nie? Warto! Wyglądacie zawsze świetnie, nie musicie się malować i szykować do wyjścia chuj wie ile. Co jakieś 3-4 tygodnie latam na poprawkę, bo jak wiadomo rzęsy naturalne odrastają, wypadają i wraz z nimi pozbywamy się doczepianych rzęs. Na zimę wrócę na moment do moich rzęs żeby troszkę się zregenerowały. Doczepki nie niszczą rzęs naturalnych, ale jednak jest to pewne obciążenie i fajnie dać im trochę oddechu. Poza tym to będę miała pretekst żeby poużywać nowych cieni do powiek, bo przez doczepianą firankę nawet nie chce mi się tymi cieniami bawić. Przedłużanych rzęs nie malujemy tuszem, regularnie czeszemy i uwaga- myjemy! Tak myjemy, bo takie rzęsy o które nie będziemy dbać zamienią się w siedlisko bakterii, a potem głupie pretensje, że źle zrobione. Nie, nie są źle zrobione, tylko ludzie to brudasy, a więc delikatny szampon dla dzieci albo żel do buzi i leciutko przemywamy, delikatnie odciskamy w ręcznik i czeszemy. Mit, że sztucznych rzęs nie wolno myć wziął się pewnie stąd, że po aplikacji nie wolno ich moczyć, ale na litość- 24 godziny, a nie 24 dni. A fe. Na zabieg idziemy BEZ makijażu żeby nie utrudniać pracy stylistce. I jeszcze jedno- jeśli nie możecie przyjść na umówioną wizytę- informujcie wcześniej, bo ktoś inny czeka na Wasze miejsce. Prawidłowo pielęgnowane rzęsy będą zachwycać swoim wyglądem tygodniami. Minusów nie widzę. Prawidłowo założone rzęsy nie są wyczuwalne. W skrajnych przypadkach może pojawić się uczulenie na klej, a wtedy szybko zgłaszamy się do swojej stylistki i ona wie co zrobić.
Lubicie, nie lubicie? Zajęło mi trochę czasu żeby przekonać się do przedłużania rzęs, ale teraz jest to mój must have, szczególnie na lato ?

 

Co wspólnego ma ze sobą kobieta, ślimak i Pawłowicz? Maseczka Rapan beauty Intensive Care Power of Nature, każdy rodzaj skóry

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Kiedy zapytacie mnie bez czego nie wyobrażam sobie życia- odpowiedź jest prosta. Bez wody. I bez pasty do zębów, no i bez smalcu i cebuli i… A tak z kosmetyków? Żel aloesowy, pachnące owocami mazidła i żele pod prysznic oraz oczywiście glinki. Zostańmy przy glinkach. Zapoznałam Was już z glinką od Rapan beauty w wersji ze smoczą krwią. Dzisiaj przedstawię Wam koleżankę smoczycy. Koleżanka też ma w sobie smoczą krew, tłoczona na zimno, bez sumienia zupełnie ? Różowa Lady to też śluz ze ślimaka i inne ciekawe wydzieliny.


Jak klikniecie sobie wyżej, to Was wrzuci do sklepu ? Maseczki nazywam sobie po swojemu- niebieska, żółta i różowa. Dzisiaj lecimy w róż. Lubię róż. Tę maseczkę też lubię. A za co? A za jajco! Podobnie jak reszta kosmetyków od Rapanów glinka to sto procent natury, zero syfu. Cena dobra. Wydajność czaderska. Ale Wy to wszystko wiecie. Powiem Wam coś nowego. Różowa wersja ma więcej mocy. Stosuję ją tylko raz w tygodniu, tyle wystarczy. Myślę, że stosowana częściej mogłaby wysuszyć lekko moją skórę. Kiedy już wiemy jak często stosować maskę w swoim przypadku pozostaje tylko paść na kolana i modlić się za tych którzy stworzyli to cudo.  Ryj oczyszczony, nawilżony, gładki jak te śmieszne poduszeczki na stopach u moich kotów. Podobno przy delikatnej skórze glinka może szczypać, mój pancerny ryj tego nie doświadczył. Po takiej dawce witamin, minerałów i innych dobrodziejstw gęba jest zacna, a kremy, czy czym tam się paciacie, wchłaniają się jak głupie. Nie mam żadnych zastrzeżeń i nawet nikt mi nie zapłacił ?
Jeśli chodzi o skład, to jest on całkowicie i w 100% naturalny. Lecąc po kolei w Intensive Care siedzi nam żółta glinka syberyjska, która świetnie oczyszcza, osusza, regeneruje. Niebieska glinka syberyjska– odżywia, odświeża i regeneruje. Błoto iłowo-siarczkowe– zawiera więcej przeciwutleniaczy niż na przykład błoto z Morza Martwego, oczyszcza, nie dopuszcza zmarszczek na ryj, rewitalizuje i przywraca blask. Olejek ze słodkich migdałów– nawilża, wygładza, ujędrnia i pielęgnuje. Jest i oczywiście słynna smocza krew, czyli nic innego jak ekstrakt z żywicy drzewa Croton Lechleri. Smoc działa przeciwzapalnie, odmładzająco, przyspiesza gojenie oraz odnowę naskórka. Ostatni składnik to ekstrakt ze śluzu ślimaka, zresztą modny ostatnio. Dzięki ślimalowi nasza skóra jest bardziej elastyczna, blizny stają się mniej widoczne, ślimacza wydzielina posiada właściwości eksfoliacyjne, czyli tak po ludzku to nam peelinguje ryj.

 

W ramach ciekawostki powiem Wam, że niektórzy ludzie wierzą, że do glinek Rapan beauty dodawana jest krew z prawdziwych smoków. Bywają oburzeni, że upuszcza się krew ze zwierząt, a nawet dociekają czy nikt ich nie morduje. Serio kurwa? Smoki? Weźcie się odstrzelcie dla dobra ludzkości czy coś? W różowej wersji jest śluz ze ślimaka i uwaga informuję- nikt tych ślimaków nie przeciąga przez wyżymaczkę! Pozostając w temacie, mam dla Was zagadkę. -Po co kobiecie nogi? – Żeby nie zostawiała za sobą śladu jak ślimak? (Teraz czekam kiedy Pawłowicz posądzi mnie o seksizm).
I tak oto powiększa się moja łazienkowa rodzinka Rapanów. Jeśli chcecie poznać je bliżej możecie sprawić sobie całą rodzinę wraz z młodymi, albo od razu możecie kupić sobie duże wersje. A może macie ochotę zaadoptować maluchy? Jeśli tak, to zapraszam na konkurs na moim FB gdzie mam do oddania trzy zestawy mini kosmetyków KLIK. A jak zdecydujecie się na zakup maluchów, to do końca wakacji na hasło: MINIKOSMETYK kupicie miniaturki z 40% zniżką.

Polecam.

LipSense- najtrwalsza pomadka świata

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Marzy Wam się pomadka trwała jak Moda na sukces? Lubicie jeść smalec, kiełbasę i smażone pierogi (jak ja), ale kochacie też intensywny kolor na ustach (też jak ja)? Wasze niby trwałe pomadki zjadają się razem z karkówką z grilla? To ja mam dla Was coś nie do zajebania. Mówię całkiem serio. Cudowna pomadka, która nie zeżre się z obiadem. Pomadka, która utrzyma się na waszych ustach aż do zmycia! Myślicie, że nie ma cudów. Są! Cud, że kupiłam i cud, że jest taka zajebista.

LipSense, SeneGence, do kupienia na Dreamlips.pl
Na topie u blogerek teraz jakieś Kat Von D, bo dajo za darmo, to trza recenzować. A dupa tam. Pojechałam na Meet Beauty. Wiedziałam, że mają być też targi fryzjerskie i  kosmetyczne. Nie planowałam zakupów, bo nie oszukujmy się, wiedziałam, że Meet Beauty zasypie nas prezentami. Dziewczyny znalazły stoisko z LipSense. Wiedziałam, że Sylwia chwaliła te pomadki, ale kurwa 120 złotych…Wiecie, że ja sęp jestem. I w dupie miałam, że tej szminki używają wszystkie Hollywoodzkie gwiazdy. Jakby mi ktoś powiedział, że kupię se szminkę za ponad stówę, to popukałabym się w głowę. Gdyby ktoś mi powiedział, że kupię pomadkę za 120 ziko i do tego błyszczyk w tej samej cenie, to ze śmiechu wyrzygałabym wątrobę, a wątroba jest mi cenna. Pani na stoisku dała mi wypróbować ten cud kosmetyczny. Pomalowałam warę i byłam sceptycznie nastawiona. Jasne, trwałe pomadki są spoko, przecież lubię te z Golden Rose, ale przecież wiem, że nawet GR osadza mi się na e-fajce, albo zżera razem z tłustym jedzeniem, a ja jem głównie tłusto?Pochodziłam z cudem od rana. Jadłam i piłam, było afterparty i…i nic. Pomadka nie drgnęła. Na drugi dzień poszłam trzymając się za portfel i drżącą dłonią (to nie przez afterek) sięgnęłam po kartę. Kurwa. Kupiłam se szminkę i błyszczyk za 240 zeta. Pojebało mnie.
Dwa miesiące intensywnych i hardkorowych testów przekonały mnie, że jednak mnie nie pojebało. To był jeden z lepszych zakupów kosmetycznych w moim życiu i jestem pewna, że nie ma lepszej pomadki. Diory mogą ciągnąć druta u LipSense. Już za mną chodzi kolor Party Pink, ale cholera nie ma go u nas póki co. Ale jak będzie, to biorę i się nie pierdolę. Snuję dzisiaj historie jak bracia Grimm, tylko to nie bajki, a nie chcę Wam też pisać suchych informacji, bo tego i tak nikt nie czyta, opowiadam o faktach, tak wolę.
Mój kolor to Razzberry, piękny, nasycony róż. Opakowania plastikowe, więc nie poszpanujecie, ale dla szpanerek to Chińczycy na Ali Szanele klepią. Aplikator wygodny, całość zabezpieczona banderolą, nikt nie wsadzi palucha. Pomadkę nakładamy trzy razy, najlepiej za jednym pociągnięciem, nie jest to takie łatwe, ale da się ogarnąć. Pomiędzy kolejnymi warstwami nie wolno stykać ust. To największy dramat haha? Po trzech pociągnięciach nakładamy błyszczyk i można iść w tango. Pomadka nie odbija się, nie ściera, nie zjada. Nic, absolutnie nie do ruszenia. Przy pierwszej warstwie czuję lekkie mrowienie, alkohol denat na pierwszym miejscu robi robotę, ale po chwili jest już normalnie. Pomadka nie wysusza ani odrobinę, mało tego- nawilża! W składzie nie ma żadnych świństw, parabenów, ołowiu, jest całkowicie zajebista. Błyszczyk jest bardzo gęsty, treściwy, nie klei się, daje błysk jak pies wiadomo czym na wiosnę. Po kilku godzinach błyszczyk odrobinę się zjada, można go dorzucić, ale i tak lepszego nie miałam. Gloss utrwala pomadkę. Do wyboru jest jeszcze wersja matowa błyszczyka i bodajże jakaś perłowa, jak dobrze pamiętam. Producent obiecuje 12 godzin trwałości i jest to gówno prawda, bo po 18 godzinach było tak samo dobrze. Jak wspomniałam, w przeciwieństwie do innych trwałych pomadek, ta nie rozmazuje się podczas jedzenia tłustych potraw. Wiem co mówię. Pewnego dnia zaliczyłam tłusty obiad, potem grilla ze skrzydełkami, kiełbasą i innymi pysznościami. Cały dzień jadłam, piłam, całowałam się i takie tam nudne życie blogerki i…pomadka ani drgnęła. Zmyjecie ją micelem, bez obaw, nie wrośnie w wary na stałe?
Wiecie jak bardzo nie lubię podróbek. Nie kupujcie podjebek tej szminki, bo to bez sensu. Wyłącznym dystrybutorem jest Dreamlips i skoro ja wyjebałam 240 zeta na coś co jest zajebiste, to znaczy że jest zajebiste, bo ja się nie pierdolę w reckach i pieniędzy na byle gówno nie wydaję. Jeśli ja tyle wydałam na kosmetyk, to nie ma chuja we wsi, to musi być hit! Pomadki jeszcze nie są jakoś mega popularne u nas, bo biedne blogerki wolą recenzować to co mają za darmo, a tych pomadek za darmo nie ma, smuteczek.
Jeśli szukacie szminki do zadań specjalnych, to to jest coś, czego chyba nikt nigdy nie pobije. Ja jestem rozjebana na łopatki i grabeczki! Możecie śmiało kupować, no i chuj najwyżej nie będziecie żreć przez 3 dni!

Jak dbać o włosy? Blogerskie gównofilozoszki. ABC włosowe.

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Dużo u mnie o włosach. Dużo przeszły, ale ich historia będzie innym razem. Przez to, że od dobrych trzech lat o nie dbam jak o jajko, dziś będzie o jajkach. Jajcowałam. Będzie o kudłach, bo przez ten czas sporo się nauczyłam i na Waszą prośbę zdradzę Wam moje włosowe  ABC. Nie będzie powielania tego co jest na każdym blogu, forum i wszelakich grupach. Będzie konkret, który ogarnie każdy. Bez czarów-marów. Bez pierdolenia. Proste wskazówki i moje spostrzeżenia.
Jak dbać o włosy? Blogerskie gównofilozoszki. ABC włosowe.
Oczywiście zaznaczam na wstępie, że specjalistą nie jestem i nie będę się tu silić na mądrości przejebane z Wizażu jak to niektóre blogerki czynią. Nie, nie. Napiszę Wam to co zauważyłam i poznałam na własnych włosach. Zaczynałam od wysokoporowatych (czyli chujowych), cieniowanych, farbowanych i chujwijakich jeszcze, zabiedzonych, mysich ogonków. Doszłam do zdrowych, naturalnych kłaków. Grube to one nigdy nie będą, takie geny. W każdym razie są zdrowe i lepi nie bedzie. A i pamiętajcie, że piszę to z mojej perspektywy, u Was może być inaczej. Proszę mi potem kurwami nie rzucać, że jestem głupia, czy coś, bo u Was to, czy sramto się sprawdziło. Może i tak, ja tam nie wiem, ja piszę o sobie. No to jazda.

Porowatość włosów

Wszędzie spotkacie się z określeniami- włosy wysokoporowate, średnioporowate i niskoporowate. W skrócie, to te wysoko oznaczają, że są chujowe, te średnio, że średnio chujowe, a te nisko- niechujowe. Przez te trzy lata wiedza o tym całym rozróżnianiu porowatości na nic mi się nie przydała. Jedynie wiem, że olej kokosowy do wysokoporów nie jest dobry, bo je puszy, ale i tak sprawdziłam to na sobie i dopiero się przekonałam. W innych przypadkach co innego czytałam, a moje włosy swoje. Żadne porady nie pokrywały się z tym co u mnie się sprawdzało, czy nie. Znaczy się tak- kokos plus chujowe włosy, równa się włosy dramat. I tyle z tego wałkowania po blogach porowatości. Wsadźcie, to se w dupę Drodzy Państwo.

Olejowanie

Olejowanie, cudowanie. Dało mi to tyle, że niewiele. Zaczynałam od oleju przed każdym myciem i tak przez dwa lata, każdej nocy. Od roku olejuję raz w tygodniu i efekt ten sam. W sumie, to chyba robię to z przyzwyczajenia, bo nie wiem czy to ma jakiś istotny wpływ. Efekty są i owszem- zaraz po umyciu. Po 3 latach regularnego mazania stwierdzam, że włosy i tak nie wypiją tego nie wiadomo ile i będą bardziej błyszczeć, będą bardziej lejące, ale na chwilę. To samo da odżywka czy maska. Do niej też można dodać olej. Na co mnie to było? Nie wiem. Jakieś 12 lat temu miałam przez chwilę własny kolor. Wtedy nie olejowałam i wiecie co? Włosy wyglądały tak samo jak po tych moich trzech latach katorgi. Zużywam właśnie ostatni olej i wyjebuje to całe olejowanie w kosmos. Nie posłucham już nigdy żadnej wszechwiedzącej blogerki. Spadajcie.

Humektanty, emolienty, proteiny

Dla normalnego człowieka, to wszystko czary. Ja już się wyedukowałam, a i tak te nazwy nikomu nie muszą być potrzebne. Mi też się nie przydają. Te całe humektanty, to nic innego jak nawilżacze, emolienty- ochraniają i wygładzają kłaki i zabezpieczają żeby te całe humektanty nie odparowały, a proteiny nasze kłaki budują. Jak to widzi normalny człowiek? Ano kładziesz na łeb 3 rodzaje odżywek na zmianę, żeby była równowaga. Albo kupujesz jedną taką gdzie są wszystkie hume, emo i prote. Jakiś czas bawiłam się w to całe odróżnianie, a najlepiej sprawdził się sposób na odpierdol. Raz położę to, raz tamto i o kurwa działa! Czytam sobie te składy i ogarniam, ale jak ktoś nie ogarnia, to niech kupi sobie coś z keratyną (proteiny) z  aloesem, albo miodem (humektanty) i z olejkami (emolienty) i używa zamiennie i będzie dobrze. Jak robi się siano, to nałożyć zamiast protein, coś co nawilży, jak się robią kluski- dać proteiny i tak w koło Macieju. TYLE.

Nożyczki i zabezpieczanie końcówek

Wszystkie fachowe określenia normalnemu człowiekowi do niczego nie są potrzebne. Wydumane rodzaje olejowania i nakładania czarodziejskich masek w niesamowitych konfiguracjach z głową w dół i lewą nogą skierowaną na południe, gówno dadzą. Najlepszy sposób na zniszczone włosy? Nożyczki. Po nożyczkach zabezpieczanie końcówek. Na końcówki najlepszy jest ten mały, czerwony Marion za 7 zeta. Ma trochę silikonów, jakiś tam olejek, ale najważniejsze, że działa. Włosy mi się nie rozdwajają. Serio, nie musicie płacić po sto złotych żeby zabezpieczyć włosy. Chodzi o to, żeby w składzie nie było alkohol denat, ale był silikon i olejek – jeden chuj jaki. Sprawdzałam skład takiego cuda do końcówek za gruby hajs (popularny na blogach?) i porównałam z moim serum termicznym z Marion. Różnił się ceną. TYLKO!

Szampon

Olejowanie rzucam w pizdu, tak jak już wspomniałam. Włosy myję co drugi dzień i zawsze po myciu coś kładę. SLESów się nie boję, ale na przykład czarne mydło od Agafii ma w sobie i SLES i mnóstwo ziół, a taka mieszanka po tygodniu, czy dwóch wysusza mi kudły. Dlatego na co dzień myję łeb delikatnym szamponem (aktualnie Equilibra), a raz na tydzień oczyszczam dokładnie czymś z SLESem (teraz Agafia). Cudów nie ma, musicie sprawdzić na sobie czy lepiej będzie Wam służył szampon mocny, czy delikatny. Ja unikam silikonów w szamponach.

SLES, SLS, silikony, zioła

Temat SLESów, SLSów i silikonów poruszałam już we wpisie Jakie kosmetyki wybrać – eko, chemiczne, tanie czy drogie?. W skrócie- nie demonizujmy. Silikony jako ochrona są okej, byle nie przedobrzyć. W szamponie ich nie chcę, bo szampon ma myć, a nie zabezpieczać, od tego są maski i odżywki i tam silikony w niewielkiej ilości są spoko. Duże ilości silikonów są ok w zabezpieczaczach końcówek, bo idą tylko minimalnie na końce, więc włosów nie przeciążą. SLS (Sodium Lauryl Sulfate) już chyba nigdzie nikt nie dodaje, a SLES (Sodium Laureth Sulfate) nikogo nie zabił i to nie prawda, że Małgośka spod Wałbrzycha dostała od niego raka łokcia. I jeszcze wkurwia mnie jak mądre blogerki mylą SLS z SLES. Wypadałoby wiedzieć co jest czym jak już się o tym pisze. Zwykły nie-bloger nie musi tego wiedzieć, bo i po co? Jeśli macie włosy delikatne jak ja, to lepszy będzie szampon bez Laureth, ale szczerze mówiąc, te inne zamienniki też mogą być za mocne. Kupcie sobie to, co Wam pasuje i już. Jeszcze wrócę do ziół. Te do palenia na włosy nie szkodzą, ale te nakładane to różnie. Tak chwalą te zielska, ochy, achy, a natura też może zrobić krzywdę. I nie rzucajcie się na coś tylko dlatego, że jest naturalne, bo nadmiar ziół włosy wysusza. Dlaczego nikt o tym nie mówi i nie pisze? Zmowa jakaś? A nieee, bo przecież teraz naturalne i eko, i sreko, i takie tam kosmetyki są modne? Nie zapominajmy, że cykuta, to też sama natura?

Odżywki i maski

Po każdym myciu zawsze coś kładę. Czasami jest to maska, czasami odżywka, co tam złapię. Używam na zmianę różnych wspomagaczy o różnych składach. Warto mieć jakiegoś Kallosa, u mnie najlepiej sprawdza się bananowy- nawilży, dociąży, szału nie robi, ale litr maski za dziesięć zeta zawsze spoko, a i włosy ujarzmione dostatecznie. Moja ulubiona maska, to niezmiennie Arabica od Wax Piolmax, super sprawdza się też Equilibra ze zdjęcia (odżywka). Proteiny czerpię z maski od Organic Shop, ale tu też można się zadowolić jakimś zwykłym Kallosem. Tak w kilku słowach, to myję włosy, kładę coś na nie, w tym czasie myję zęby, ryj i spłukuję łeb. W weekend mam więcej czasu, więc noszę maskę dłużej, ile się uda- 20 minut, czasem 30. Ale pamiętajcie, że włos co ma wchłonąć, to wchłonie w 20-30 minut i tyle. Nie bez powodu na opakowaniach mamy napis “zmyć po 20 minutach”, gdyby po trzech godzinach miało być lepiej, to by napisali- “zapierdalaj z tym 3 godziny na łbie”. Nie jest napisane? Nie zapierdalać. Proste. Dwie godziny na łbie nic więcej nie da. Kładzenie maski na włosy na noc, to nawet zło. Włosy są rozmiękczone i przez to bardziej narażone na uszkodzenia.

Suszenie i stylizacja

Zaczęłam od dupy strony, bo na początku napisałam o zabezpieczaniu końców. A to w sumie na koniec powinno być, ale to chuj. W każdym razie jak już włosy umyję, to je zawijam w ręcznik i tak łażę. Po krótkiej chwili puszczam je luźno i jak już są prawie suche, to je dosuszam letnim nawiewem, bo po suszarce najlepiej wyglądają. Chyba, że mi się nie chce, to schną same i tylko smaruję końce Marionem. Jak dosuszam, to smaruję końce, przy skórze psiukam Marionem termicznym unoszącym u nasady (siwa butelka na zdjęciu, reszta w tym starym wpisie) i suszę. Na koniec jeszcze dokładam na końce czerwony Marion, resztę wcieram po całych kudłach. Do czesania niezmiennie od lat używam szczotki z dzika, a nie jakieś dziadowskie, plastikowe TT, które jak się okazało- włosy w niektórych przypadkach niszczy (a nie mówiłam, że to gówno!).

Porost włosów

O tym już się rozpisałam w tekście 6 najlepszych kosmetyków przyspieszających wzrost włosów, ranking. I pamiętajcie, że te wszystkie produkty nie tylko dały kopa moim włosom, ale też je wzmocniły i pobudziły do rośnięcia nowe.

ABC

Rozpisałam się. I pewnie mogłabym tak pisać dłużej. Teraz będzie skrót dla najbardziej opornych?Przede wszystkim nie idźcie w ciemno za tym co jakaś tam blogerka napisze. Nawet ja?Na jednego działa Kallos, na drugiego psie gówno. Jedyny sposób żeby się przekonać co nam służy, to testowanie na własnym łbie i tyle. Nie ma tu filozofii. Jak dbać o włosy? Tak:
  1. nożyczki
  2. zabezpieczanie końcówek
  3. dobrze dobrany szampon
  4. odżywka/maska po każdym myciu (różnorodny skład)
  5. regularność we wszystkim
  6. TYLE
Taki skrót. A nie jakieś gównofilozofie i badanie punktu rosy i miękkości gówna pingwina z Antarktydy. Jedynie na co uważam, to żeby alkohol denat nie siedział w produktach do włosów. Nadmiar ziół też nie wskazany. Jeśli denat, to tylko we wcierce. SLES nikogo nie zabił, silikony się przydają. A i tak wszystko to dupa, bo najlepiej na zniszczenia pomagają nożyczki i taka jest prawda. A jak całe życie ma się delikatne włosy, to żeby chuj na chuju stanął, to mi afro nie wyrośnie nawet jakbym okłady ze szczerego złota robiła. I jeszcze nie zapominajmy, że to włosy są dla nas, a nie my dla włosów i co innego o nie dbać, a co innego popaść w paranoję. Najgorsze określenie świata? Włosomaniaczka, bo manie się leczy?

Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu – mój hit

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Grzeje u mnie jak w Afryce. Specyficzny mikroklimat. Burze nie doszły. Lato w pełni. Żyć nie umierać. Dwa razy wyszłam z jaskini na słońce i już chodzę jak Murzynek Bambo. Ludzie się dziwią, że jak to tak i w takim tempie, a to tylko dobry przyspieszacz. A jaki? A już mówię?
Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu.

Australian Gold, Intensifier, przyspieszacz do opalania w spayu. 

Swój okaz zakupiłam w ubiegłym roku w Rossmannie. Chyba tylko u esesmanów są. Kupiłam na promo za jakieś niecałe trzy dyszki. Cena regularna to 44 złote. Parę złotych jak za pierdołę. Pisałam Wam kiedyś o przyspieszaczu z Ziaji za kilka złotych i nadal go lubię, ale Australian Gold jest o niebo lepszy. Przede wszystkim wydajność wymiata. Przyspieszacz nabyłam w ubiegłym roku i nadal mam połowę mimo, że używałam go regularnie i nie oszczędzałam. Butelka ma 237 ml, dużo. Od otwarcia mamy 18 miesięcy na zużycie i dobrze, bo w sezon ciężko go zużyć. Kolejną zaletą jest fakt, że nie jest tłusty. Momentalnie się wchłania i nie lepi. Taki suchy olejek. Jeśli coś jest suche, to dla mnie nie jest olejkiem, ale ok, niech tam sobie nazywają jak chcą. Dla mnie to bardziej taki rozwodniony żel. Zapach obłędny, ciężko go określić, trochę jak coca-cola z palonym cukrem i owocami. Niby tam jakieś banany obiecują, ale za cholerę tych bananów nie czuję. Nie jest to jakaś dusząca, czy mdła woń, taki przyjemny zapach wakacji bardziej.
W składzie trochę natury, trochę Mendelejewa, w sumie mam na to wyjebane, bo...działa przezajebiście. Filtrów brak, ale ja mam na ten temat swoją teorię bliską Macierewiczowi, więc nie poruszam wątku, bo mnie zlinczują. Generalnie, to wszystko fajnie. Psiukam przód i leżę chwilę z książką, przekręcam się na grillu i psiukam plery. Znowu chwilę poczytam i już jestem Murzynem. Znaczy Afroamerykaninem (teraz trzeba baczyć na słowa, bo zaraz ktoś focha pierdolnie, bo niby kolor skóry nie jest ważny, ale jak już coś powiesz, to raptem staje się ważny, kurwa…). W każdym razie opalanie na ekspresie. Osoby z jasną karnacją lepiej niech uważają, bo mogą się wyjebać w kosmos w krótką chwilę. Ja jako ciapaty (dont brejk maj hart) słońca się nie boję. Jeśli uda mi się zmęczyć butlę, kupię drugą, ale nie wiem kiedy, bo końca nie widać. Tak, polecam. Ocena 23 na 9.