Monthly Archives

sierpień 2016

Jak kraść i nie dać się złapać?*

By | Blog, Przemyślnik | No Comments
Niektórzy na swoich blogach mają powrzucane chujwijakie paragrafy. Inni podpisują zdjęcia, jeszcze inni nie robią nic, bo tak czy siusiak, wszystko co tworzymy należy do nas, a kradzież jest prawnie napiętnowana. (A kto zechce, to i tak zajebie). Swoje fotki oblepiam moją blogową nazwą, a jeśli wrzucam zdjęcia cudze, to tylko takie z darmowych banków, dodatkowo linkuję ich pochodzenie. Nie lubię kradzieży. Żadnej. Dziś chciałabym Wam opowiedzieć o różnych podejściach do “pożyczania” zdjęć i treści.

Przez ponad dwa lata blogowania moja wiedza w zakresie ochrony wytworów ewaluowała. Każdą fotkę, informację linkuję do źródła. Staram się jak mogę, pytam, szukam, chcę być fair. Kiedy już gdzieś tam zaczęłam w sieci się przewijać, poczęły dziać się dziwne rzeczy. Krowy zaczęły dawać ocet, kury niosły kwadratowe jaja, a świnie ujrzały niebo. Zdarzyło się tak, że jedna z  moich czytelniczek (nie wiem, czy stałych, czy okazjonalnych) bawiła się we mnie. Założyła bloga, a jej treści, były kalką moich, tylko jakoś to jej karykaturalnie wyszło, bo blog ledwie co wystartował i zaraz szybko się zwinął. Próbowałam nawiązać z nią kontakt, ale się nie dało. Wylałam żale na moim fanpage, po czym na jej blogu pojawił się post, że została schejtowana i już nie będzie pisać… Chciałam tylko wyjaśnień, ale ok. Problem sam się rozwiązał. I bardzo dobrze.
Po moim ukochanym poście o nawiedzonym domu w Izbicy zaczęły dziać się jeszcze dziwniejsze dziwy. Sąsiadka urodziła siedmioraczki, w ogródku odkryłam złoża złota, a Kaczyński przeszedł do PO. Koleżanka oznaczyła mnie pod fejsbuczym postem pewnego ogólnopolskiego i znanego radia na E. “Wiola, to nie Twoje?”. Moje. Szok. Ogromna firma wzięła sobie moje zdjęcia i wyrywkowe części mojej pisaniny o nawiedzonym domu. Oczywiście z tekstu wyłapali tylko plotki, a nie fakty. Wiadomo- duchy i straszydła to większa sensacja, lepiej się sprzeda. Żeby dotrzeć do bezpośrednich świadków “nawiedzeń”, przegrzebałam znajomych i nieznajomych w okolicy, dotarłam do właścicieli, uzyskałam zgodę na fotografowanie i na puszczenie w eter historii. Włożyłam w ten tekst całą siebie i jestem z niego bardzo dumna. Żeby napisać posta poświęciłam nie godziny, nie dni, a długie tygodnie. A tu ciach i bez mojej zgody cała Polska czyta sobie mój tekst, pod szyldem radia. Wkurwiłam się. Napisałam do nich. Najpierw cisza, potem głupie tłumaczenia, po kilku dniach usłyszałam przepraszam, a radio podlinkowało moją własność. Mogło skończyć się w sądzie, powinno. Odpuściłam pierwszy i ostatni raz. Ale więcej nie odpuszczę. Co mi po przepraszam w prywatnej wiadomości i linku na ich stronie? No własnie. Kolejnych razów nie będzie. Ktoś mi coś zajebie, to pójdę do odpowiednich instytucji, bo prawo jest po mojej stronie. Człowiek uczy się na błędach.
Jestem uczulona na wszelkie machlojki, ponieważ powyższa sytuacja dotknęła mnie jak ksiądz ministranta po mszy. Niczym strażnik Teksasu z Zadupia Dolnego wyłapuję wszelkie “pożyczki”. Widzicie kosmetyki wyżej? Dostałam je za kozaczenie 😉 Drepcząc po fejsie, doczołgałam się do krańca internetu, a tam piękne zdjęcia z Instagrama. Insta to ogromna społeczność. What the hell?! Napisałam do Clochee, bo tam siedziały zdjęcia. I….zaskoczyli mnie pozytywnie. Znaleźli źródło, dodali linki, przeprosili PUBLICZNIE i wysłali podarek za moje wytropienie wpadki. Szczerze mówiąc, to kiedy poprosili mnie o adres, to spodziewałam się raczej gówna w kopercie za karę, że miałam czelność napisać publicznie co myślę. Nie zwalnia to ich z odpowiedzialności, ale mam nadzieję, że czegoś ich to nauczy. Chociaż tak troszeczkę. Zareagowali błyskawicznie i nie szukali wymówek, ale cholera jasna- pilnujcie swoich praktykantów.
Co mnie najbardziej dziwi? Że duże korpo nie mają skrupułów by kraść od tych maluczkich. Uważam, że powinni dawać dobry przykład i prowadzić swoje social uczciwie, wręcz krystalicznie. Moi drodzy, tu nie ma miejsca na wpadki! Ja kurdupel blogosfery przetrząsam nieraz miliony stron, żeby znaleźć źródło. Da się. Uwierzcie mi- da się, chociaż nie mam sztabu ludzi za swoimi plecami. Owszem wpadki się zdarzają. Clochee przeprosiło publicznie i błyskawicznie naprawiło swój błąd. Radio na “E” kombinowało jak koń pod górę przez kilka dni. Warto narażać dobre imię marki dla kilku lajków i wejść? No chyba kurwa nie bardzo.
*niech Was tytuł nie zwiedzie, jak się coś podpierdoli, to uczciwy Kowalski i tak doniesie 😀 

Szczoteczka do podkładu, czyli AliExpress po raz enty

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Laski prześcigają się w chwaleniu modnymi pędzlami do makijażu. Mam i ja coś tam. Wcale nie markowe i wcale nie na wypasie, a jednak są dobre. Do jednego tylko się nigdy nie mogłam przekonać. Pędzel do podkładu, to dla mnie temat tabu 😉 Pewnego (nie wiem czy pięknego) dnia Sylwia poleciła mi szczoteczkę. Czaiłam się, czaiłam i postanowiłam spróbować. Nie łatwo mi dogodzić, ale…
szczoteczka do podkładu, aliexpress, ali, szczotka, makijaż, make up,
Ale Ale były dwie, jedna chciała, druga nie. Po chuj mi szczoteczka do podkładu, skoro moje niezwykle zwinne palce robią mi dobrze? Pędzlami nigdy nie potrafiłam sobie dogodzić. Sierściuchy albo wypijały mój podkład jak szalone, albo robiły mazy na gębie. Nie no kurwa, po co mi to licho? Ale pacze i pacze – szczoteczka do podkładu kosztuje na Aliexpress dolara. Nie no…już nie będę dziadować za cztery zeta. Kupię. Kupiłam. Dostałam po jakichś 3 tygodniach i hopla. A tak, kupiłam na tej aukcji w tym sklepie.
Szczoteczka jest bardzo miękka. Nie wiem z czyjej dupy wyrwali futro, czy była to wiewiórka, czy plastikowy niedźwiedź, nie wnikam, nie interesuje mnie to. Wybrałam mniejszą wersję, ale świetnie daje radę przy nakładaniu tapety na całej facjacie. Rączka plastikowa, poręczna. Jest to pierwsze narzędzie dopodkładowe, które się u mnie sprawdziło. Szczota nie pije podkładu, nie zostawia smug na gębie, miękko rozprowadza fluidy rzadkie i gęste. Jest świetna. Jestem pozytywnie zaskoczona. Ostatnio próbowałam rozprowadzić podkład paluchiemia i nijak mi nie szło. Także zostaję przy tym zwinnym wynalazku.

Żeby nie było tak słodko-pierdząco, to szczoteczka wkurwia mnie pod jednym względem. Mycie. Jebana jest zbita jak dupa masochisty, wypłukanie każdej cząstki produktu spomiędzy jej kłaków doprowadzało mnie do szału. Moje pierwsze szorowanie skończyło się na płynie do naczyń, bo myślałam, że mnie coś trafi. Sylwia dała mi dobry patent. Przed myciem wystarczy namoczyć brudasa w oliwce, dzięki temu podkład łatwiej wyprać. Fuck yeah! Działa. Trzeba się i tak naszorować, ale nie ma lipy. Kiedy nie mam oliwki używam innych olei, czasem oliwa z oliwek, czasem olej migdałowy, ot każda dostępna tłuścizną, która mi się nawinie. Po dwóch miesiącach nie zauważyłam zużycia, nie wypadł ani jeden kłak. Polecam szczególnie tym, którzy nie wyobrażają sobie nakładania podkładu czymś innym niż własne palce. Do mnie już lecą kolejne sztuki, ot tak na zapas, żebym nie musiała myć jednej w kółko, bo to upierdliwe zajęcie.

Jeśli jesteśmy przy Ali, pokażę coś dla gadżeciarzy. Silikonowa mata do malowania paznokci. Zbędny bzdet, kupiłam z ciekawości. Przydaje się przy tworzeniu kolorowych, stemplowych wzorków na paznokcie. Można na niej mieszać lakiery, ciapać, mazać, co tam chcecie. Po wszystkim wystarczy przetrzeć zmywaczem do paznokci i wszystko jak nowe. Po co mi to? O tak o. Przydaje mi się i mój stół nie jest upierdolony jak ten Durczoka. Matę kupiłam na tej aukcji w tym sklepie.

Tyle. Idę sobie.

 

Gdzie jest kurwa normalność?

By | Blog, Przemyślnik | No Comments
Kiedy Mama nakładała mi czerwone rajstopki, ja sięgałam po zielone. Kiedy ktoś mówi mi, że mam zrobić prawko, zastanawiam się nad kursem pilotażu. Nie, nie, nie! Nie potrafię się zresocjalizować mimo upływu lat. Mimo to w jakimś tam społeczeństwie żyję i nie będę biegać goło, żeby coś tam udowodnić. Nie będę ćwiczyć, bo wszyscy ćwiczą. Kiedyś tam, jeśli w ogóle zdecyduję się na dziecko, nie mam zamiaru karmić go pod ratuszem z cyckiem wyjebanym do świata, bo taki ze mnie buntownik. A kiedy przytyję nie będę krzyczeć, że mam zajebisty cellulit. Gdzie są granice?

 

Pixabay
Gdzieś ostatnio przeczytałam o pewnej Patrycji ze Śląska, która wychowuje swoje dziecko według dalekowschodnich reguł. Wiecie karmienie piersią ile się da, bieganie goło po domu, swoboda bez ograniczeń w wychowywaniu dziecka. No i fajnie. Gdyby nie kilka liter- “bez ograniczeń”. Czy kilkulatek wychowany bez żadnych ograniczeń, to dobry pomysł? Nie jestem matką i w najbliższym czasie nawet nie chcę nią być, ale byłam dzieckiem, więc jednostronną opinie mogę wyrazić. Nie miałam w dzieciństwie jako takich ograniczeń, ale kiedy się pchałam w niebezpieczne miejsca, to reprymendę dostawałam. Kiedy robiłam na złość, najbliżsi wyjaśniali mi, że tak nie można i mówili dlaczego. Dziecko ma rozum. Dziecko jest chłonne na wiedzę i pojmuje dużo spraw. Jeśli jest wychowywane w szacunku, potrafi w przyszłości obdarzyć tym szacunkiem innych. Brak jakichkolwiek reguł nauczy je, że reguł nie ma, a jeśli są, to wymyślili je jacyś nieoświeceni ludzie i nie trzeba się do nich stosować.

 

A co z tym cyckiem wyjebanym do świata? Była taka laska, która walczyła ostatnio w sądzie o odszkodowanie, bo wyjebała cyca w jadłodajni, a kelner poprosił ją o karmienie dzieciaka dyskretniej. Dziecko chce jeść, Ty chcesz karmić? Karm. Nie mam nic przeciwko. Ale jeśli ktoś robi to w sposób ostentacyjny, bo “patrzcie! ja jestem Matka Wielka Najważniejsza, mam prawo karmić dziecko na środku Biedronki z obwisłym cyckiem na wierzchu!”, to coś jest nie tak. Kiedy wchodzę do restauracji nie krzyczę- “Patrzcie kurwa! Będę jadła, bo jestem głodna i mam prawo jeść!”. Każdy ma prawo jeść. Dziecko, dorosły, nawet mój leniwy kot. Ale nikt nie robi z tego wielkiej afery. Siadam i jem. Tyle. Matka karmiąca ma prawo nakarmić dziecko, uchylić bluzkę w ustronnym miejscu i nakarmić malucha. Dlaczego w ustronnym? Bo wchodząc do restauracji nie wywalam cycka na stół. Mogę. Ale po co? Nasza wolność kończy się tam, gdzie zaczyna wolność innych ludzi. Powinniśmy mieć na uwadze, że komuś schabowy nie wejdzie ze smakiem, kiedy obok będzie mieć widok suta jak filiżanka. Szanujmy ludzi, to ludzie będą szanować nas. 

 

I nie żebym miała coś do cycków, bo cycki lubię. Lubię swoje cycki i cudze cycki, ale tam gdzie one nie są mi na siłę wciskane. Na plaży toples? Czemu nie. Do CKMu? A dzwońcie, pokażę! Ale nie będę komuś cycka pchać pod brodę, bo inaczej, to mam ograniczone prawa i żyję w średniowieczu. Żyję w cywilizacji i własnie dlatego nie wsadzam moich cycków tam, gdzie być nie powinny.

 

Pixabay
Podobną nagonkę, tylko mniej feministyczną (zaraz mnie pseudo feministki zadrapią), mamy aktualnie na nasze ciała. Albo jesteś fit, albo fat. Nic pomiędzy. Jak to kurwa możliwe? Nie jestem ani fit, ani fat. Kocham jeść, wpierdalam póki mogę i nie ćwiczę, a figura, no nieskromnie powiem, zajebista. Będzie trzeba, to ruszę dupę, póki nie muszę- trenuję biegi przełajowe do lodówki. Wystarczy jak widać. Nie wszystkim jednak Matka Natura dała takie fory. Mam koleżanki szczupłe, mam pulchne, mam też takie, które o szczupłość walczą i wygrywają, ale muszą się napocić. Szacun, bo ja jestem albo za leniwa, albo nie wiem co 😉 Nie rozumiem natomiast gloryfikacji wszelkich odchyłów. Nie rozumiem też kiedy ktoś mówi do mnie, że chuda jestem. No nie jestem, bo mam cycki i zajebistą dupę. Nie jestem ani chuda, ani tłusta, jestem taka jak trzeba.

 

“Patrzcie jestem fit! Przebiegłam dziś dziesięć kilometrów, jutro jebnę rowerem sto. A Ty nie biegasz? Współczuję… Sflaczejesz, umrzesz, zginiesz…” No tak, nie przebiegnę nawet kilometra, bo nie mam potrzeby, poza tym bieganie mnie nudzi i mam prawo tak myśleć. Natomiast Ty nie masz prawa mówić mi, że jestem gorsza, bo nie napierdalam rowerem miliona kilometrów, tylko ze trzy, rekreacyjnie. Co innego gdybym ważyła sto kilogramów. Tak, wtedy jakaś mobilizacja z zewnątrz pewnie pomogłaby mi się ogarnąć. Ale nie kurwa najazdy i wymądrzanie pseudo fitneski. Człowiek z nadwagą nie jest gorszy. Nie mówię tu o zapasionych świniach, bo powiedzmy sobie wprost- niektórzy tyją na własne życzenie i nie ma tu usprawiedliwienia. Ważę stówkę, sto trzydzieści, sto pięćdziesiąt… waga rośnie…No kurwa! A Ty dalej z workiem chrupek? Nie, takie coś to już patologia. Nie widzisz jak kilogramy skaczą ku górze? Gdzie byłaś przy stówie, czy stu dziesięciu? Użalanie i wpierdalanie na zmianę nie pomoże.

 

Choroba, trudny okres w życiu i nasza waga leci w górę lub w dół. Jesteśmy rozsądnymi ludźmi, walczymy z tym, jeśli w swoim ciele czujemy się źle. Walczymy nie dla innych, ale dla siebie. Przesada w żadną stronę nie jest dobra. Jeśli fajnie czujemy się jako plus size (nie mylić z chorobliwą otyłością!), to świetnie. Bądźmy takie, okrągłe, uśmiechnięte i szczęśliwe. Jeśli jesteśmy patyczakiem od dziecka- cieszmy się patyczakowością. Ale do kurwy nędzy nie róbmy z żylastej, wychudzonej “fit” kobiety chodzącego ideału, a z babsztyla, której po spacerze do kibla zaparzają się uda, nie róbmy kobiety dumnej ze swojego tłuszczu.

Każda przesada jest zła. Te wszystkie żylaki i tłuściochy oraz kobiety pchające swoje cycki w imię mylnie rozumianego prawa do… ( no własnie do kurwa czego?) to jakaś paranoja. A gdzie jest kurwa normalność w tym wszystkim? Bo ja się chyba pogubiłam.

 

Kiwi na paznokciach z lakierami hybrydowymi od Claresy

By | Bjuti Pudi, Blog | No Comments
Claresa – lakiery hybrydowe…ale czy dla mnie? Od lat na pazurkach noszę żel, na to walę zwykły lakier. Normalnych lakierów mam dwa koszyki. Popierdolonych brak. Jednak hybrydy chodziły za mną od dawna. Dlaczego nie kupiłam? Jestem człowiekiem solidnym i do przesady poukładanym (a nie wyglądam, co?). Dwa kosze lakierów nie mogą się zmarnować. Postanowiłam, że kupię hybrydy dopiero kiedy zużyję moje zapasy. Claresa pokrzyżowała moje plany 😉

 

claresa, lakiery hybrydowe, hybrydy, blog, recenzja

Oto moje pierwsze w życiu hybrydy. Dają radę. Wbrew pozorom wzorek jest banalnie prosty do zrobienia. Malujemy pazurki kolorem. Robimy białą plamkę z jednej strony paznokcia i rozciągamy biel do środka paznokcia. Później malujemy czarne kropki, ozdabiamy je białymi elementami, dajemy top i na koniec kropelki rosy z bezbarwnego żelu. Gotowe 🙂

 

 

A oto mój zestaw lakierów hybrydowych, który trafił do mnie w ramach współpracy. Gdybym sama miała kupić hybrydy, po zużyciu zapasów zwykłych lakierów, minęło by pewnie ze trzy lata 😀 Dlatego właśnie zgodziłam się na współpracę, bo wydała mi się sensowna. No i słuchajcie, przepadłam. Lakiery od Claresy są zajebiste na moje nieszczęście i teraz muszę nakupić więcej kolorów. Jak mogliście mi to zrobić?! Cały mój misterny plan i rozsądek poszedł w pizdu.

 

 

Ponieważ hybrydę kładłam na żel, baza była mi zbędna, kolor szedł prosto na uformowany szpon. Na sobie wypróbowałam zieleń, natomiast na Matce Boskiej róż. U Boskiej poszła baza, bo kładłam lakier na naturalną płytkę, także nic się u mnie nie marnuje. I co? I jajco. Hybryda siedzi u mnie nienaruszona od ponad trzech tygodni. Oczywiście odrosła i wygląda to chujowo (recenzja musi być solidna to noszę do bólu), ale nadal lśni blaskiem. Tylko nie mam pewności, czy to jej blask, czy może moja zajebistość tak razi po oczach.

 

 

Dodam jeszcze, że moja Boska na co dzień ma do czynienia między innymi z acetonem, a mimo to mani trzyma się dobrze. Oczywiście nie pływa w tym acetonie, ale jednak jej łapki kontakt z nim mają. Wiecie jak to jest przy drukowaniu banknotów w piwnicy, aceton się przydaje. 



Paleta kolorów dość spora, choć jak zauważyłam zieleń trochę się różni, z różem nie jest źle. Gdzieś na FB Claresa wrzucała kolory na próbniku, poszukajcie sobie, tam kolorystyka jest identyczna jak w rzeczywistości. Nie mam porównania z innymi hybrydami, ale widzę, że te są dobre i no…muszę kupić więcej, nic nie poradzę. Rozprowadzają się łatwo, dwie warstwy ładnie kryją, nie bąbelkują, nie ściągają się przy utwardzaniu, mimo, że moja lampa UV do najnowszych nie należy. Mogę polecić z czystym sumieniem.

 

 

Sami zobaczcie, ponad trzy tygodnie bez skazy. Paznokcie były moczone w morzu, szorowały podłogi kilka razy, przejechały ze mną z 1500 kilometrów i były na kilku wycieczkach. No jest kurwa fajnie. Zwykły lakier też trzymał mi się trzy tygodnie na żelu, ale jednak oprócz odrostu, boczki były maksymalnie pościerane. Tutaj nie dzieje się nic.

 

https://claresa.pl/

Ponieważ nie jestem wiejską pazerą, mam dla Was kod, który upoważnia Was do zakupu hybryd Claresa z trzydziestoprocentową zniżką. No jak już coś dostałam za babski chuj, to i Wy coś z tego miejcie, no nie?

No i co? No i kupię więcej, ciężkie jest życię blogerę…