Yearly Archives

2015

Smaki radości, czyli najlepsze masła do ciała na świecie

By | Bjuti Pudi, Blog | 40 komentarzy
Czasami o wyborze kosmetyków decyduje ich skład. Czasami decyduje reklama. Czasami to blogerki zachwalają produkt i “musimy” go mieć. Czasami kupujemy pod wpływem impulsu, przypadkiem. Czasami podoba nam się opakowanie. Oczywiście wszystko zależy też od rodzaju kosmetyku, jaki mamy zamiar kupić. A co decyduje za mnie, kiedy kupuję balsam, masło czy inne mazidło do ciała? Nos!
Farmona, Masło do ciała, Tutti Frutti. Kiwi i Karambola. Papaja i Tamarillo. Gruszka i Żurawina.
Moja skóra nie jest jakaś mocno wymagająca. Zimą jest troszkę bardziej sucha niż w inne pory roku. Czasem, w porywach lenistwa, ogolę nogi zwykłą maszynką i łydki potrafią zaswędzieć. Poza tym -moja skóra jest normalna, a nie popierdolona jak właściciel. Mazideł używam odkąd pamiętam. Nie wyobrażam sobie nie użyć czegoś po kąpieli. I tak chyba gdzieś od podstawówki. Lubię i nie zapominam. Dla mnie balsam to jak mycie zębów- bez niego nie da się żyć.
Frutki to moje ulubione masełka od…od kiedy pamiętam. Już chyba z 3 raz zmieniają się opakowania, a ja zawsze mam chociaż jeden słoiczek w łazience. Aktualnie mam te trzy smaki. Wszystkie trzy otwarte i używane na zmianę, w zależności od tego, na który smak mam ochotę. Specjalnie pisze o smakach, nie zapachach, bo kto miał Frutkę w domu, ten wie, że po otwarciu słoiczka chce się je zjeść. Mój ulubiony smak to ciągle Wiśnia i porzeczka, czyli babciny kompot na skórze. Ale mam dla kompotu świetnego konkurenta! Zaraz Wam powiem które masełko mnie urzekło.
Zacznijmy od tego, że wszystkie Frutki świetnie nawilżają, maja zbitą konsystencje, poręczne słoiczki, są wydajne, niedrogie (około 10 złotych). Ale najlepsze jest to, że pachną obłędnie, a zapach utrzymuje się do kolejnej kąpieli- nie wiem co to za czary, ale ja je kocham.
Kiwi i Karambola- lubię go najmniej z mojej trójcy. Nie jest zły, ale nie do końca trafia w mój nos. Jak to się u mnie mówiło- pachnie zielepachą, taka surowizną i to są najlepsze określenia. Czuć te zielone, kwaskowate owoce. Świeży, ale taki…czegoś mu brakuje 😉 Nie mniej czasem mnie najdzie i się nim wysmaruję. Latem nawet ok. Teraz jakoś nie do końca mi podchodzi.
Papaja i Tamarillo- tutaj już jest lepiej. Zapach kojarzy mi się z jakimś syropem z dzieciństwa. Ale nie z jakimś złym, nie, nie! Pięknie pachnie! Cytrusowo, jakieś pomarańczowe naleciałości, ale to nie do końca to. Podejrzewam, że tamarillo pachnie tak intrygująco, ale nie mam pewności, bo nie znam tego owoca w pierwotnej postaci. W każdym razie zapach jest cytrusowo- słodki. Uwielbiam!
Gruszka i Żurawina- i tutaj mamy mój hit! Obłęd! Gruszka jest tak intensywnie cudowna i soczysta, że skóra sama złazi mi z piszczeli i włazi do słoiczka! Słodkawo- kwaskowata żurawina podbija całość i autentycznie masło chce się zjeść. Jestem zakochana, mój numer jeden na podium. Oczywiście jest to równorzędne, pierwsze miejsce z Porzeczką i Wiśnią:)
Moja wieża zapachów powoli się kończy. Teraz kupię sobie Karmel i Cynamon. Zawsze kupuje ten smak, kiedy robi się chłodniej. Jest słodki, ale nie mdły. Uwielbiam zimowy cynamon na mojej skórze. A Wy jakie smaki wybieracie najczęściej? Chyba znacie Frutki, prawda?
Na koniec przypominam Wam jeszcze o trwającym konkursie, gdzie możecie wygrać dowolnie wybrane perfumy- KLIK i KLIK.

Emocje, energia i nutka seksu

By | Bjuti Pudi, Blog | 37 komentarzy
Słodkie owoce i drzewny akcent, a może mocna słodycz z domieszką szaleństwa? Może jednak wolicie ostro i z przytupem? O gustach się nie dyskutuje. Każdy ma ten “swój” zapach, który do niego pasuje. A co jeśli do zapachu dorzucimy feromony? A może wolicie dodać odrobinę nanosrebra? Wszyscy lubimy ładnie pachnieć, a perfumy to podkreślenie całości. Kropka nad i. Idealne dopełnienie dla ciuszków, makijażu, dodatków. Bez perfum czegoś nam brakuje… Żeby niczego Wam nie brakowało- dziś pachnący post!
źródło-Cobest
Tyle Wam już pisałam o glinkach od Cobest, a przecież do testów dostałam też perfumy! I pachnię się nimi już od sierpnia! Hurrrra- w końcu nie śmierdzę obornikiem 😉 Pachnię się nimi i pachnę wybornie! No dobra myję się też regularnie, już nie ściemniajmy, przecież każdy się w soboty myje , no nie? A tak serio to chcę Wam przedstawić perfumki od Cobestu. Zacznę od wrzucenia kilku podstawowych informacji, bo wiecie, że nie lubię przepisywać. Klikajcie i powiększajcie z tego wszyscy, bowiem na miniaturce nie wszystko oczy widzą.

 

źródło-Cobest

 

W kilku słowach- mamy w ofercie zapachy damskie i męskie. Dodatkowo wszystkie perfumy dzielą się na klasyczne, z feromonami, z nanozłotem i z nanosrebrem. Do wyboru do koloru. Wszystkie zapachy są wysoko zaperfumowane, jest to aż 22%. Są to perfumy, a nie wody perfumowane, czy toaletowe. Trzeba na to zwrócić uwagę, bo sama nacięłam się nie raz na coś, co miało być perfumami, a okazywało się, że zaperfumowienie było tak niskie, że nie były to perfumy. Tutaj mamy do czynienia z prawdziwymi perfumami! Czyli w praktyce- zapach jest trwalszy i intensywniejszy. No i oto chodzi! Miłą niespodzianką są ceny! Akurat od minionego weekendu , możecie kupić perfumy w niższych cenach niż dotychczas. Wrzucę Wam cennik, bo wydaje mi się to bardzo istotne 🙂
żródło-Cobest
Czyli podsumowując- prawdziwe perfumy, z francuskich komponentów na naszej ziemi, tej ziemi. Ceny przystępne. Ale co jest najważniejsze? Zapachy oczywiście! Bo opisy w sklepie opisami, ale pewnie chcecie wiedzieć co ja o nich myślę?
U góry 6 zapachów damskich, poniżej 2 męskie. Otrzymałam takie fajne perfumetki, które sprawdzają się także w trasie. Do torebki idealne. I zdradzę Wam sekret- być może wkrótce także będziecie mogli kupić takie małe wersje, poinformuję Was kiedy będzie taka możliwość. A teraz dopuszczam do głosu mój nos. Lecimy po kolei.

Zapachy kobiece

Stella- pierwsze co czuję to piżmo. Perfumy intensywne, raczej cięższe. Sprawdzą się w chłodniejsze dni lub na wyjście wieczorem. Kwaskowata pomarańcza ładnie przebija się dodając lekkości. Bardzo wyrazisty zapach. Nazwałabym je- Wieczorne tango. Dlaczego? Bo taki zapach rozsiewa za sobą kobieta zdecydowana, świadoma siebie.
Kaoru– granat i piwonia, słowa klucze. Rześki aromat zapadający w pamięć. Piwonia nadaje subtelności, przez takie wprowadzenie zamętu perfumy nie są nudne. Genialny zapach na lato i szalone przygody. W tle majaczy ambra, która dodaje charakteru. Moja nazwa- Intensywna przygoda. Dla kobiet tryskających humorem i energią. Przyznam- moje ulubione 🙂
Annabelle- leciutki powiew jaśminowych kwiatów z mocną energią drzewa sandałowego i szczyptą pomarańczy. Pięknym uwieńczeniem jest nutka wanilii, która okala całość. Charakterystyczny zapach, ale nie mdły. Piękny miks kilku żywiołów, które stopniowo uwalniają się w ciągu dnia , podany na kwiatowej paterze. Moja nazwa- 4 żywioły. Dla kobiet odważnych i nietuzinkowych. Doskonały zarówno na wielkie wyjścia jak i do pracy.
Giorgiana- świeża cytryna intensywnie zamieszana w nuty mięty, dodaje nam energii. Drzewo cedrowe i jaśmin dają idealne dopełnienie. Zdecydowanie najświeższy zapach w ofercie. Lekki, wakacyjny. Dla kobiet energetycznych, ruchliwych. Nazwałabym je- Wybuch radości. Takie są te perfumy- uśmiech sam wchodzi na naszą buzię.
Asami- zapach drzewny, a jednak lekki. Piękny zapach ambry złamany świeżością cytryny i maliny. Lekkie muśnięcie kwiatową nutą, nadaje całości szlachetny zapach. Dla kobiet dominujących i temperamentnych, bardzo seksowny. Idealny na randkę i kiedy chcemy dodać sobie pewności. Nazwałabym je- Zmysłowy szał.
Josephine- perfumy kwaśno- kwieciste. Jednocześnie wyczuwam świeżość cytryny i pomarańczy z mocnym uderzeniem jaśminu i goździkowego kwiecia. Całość podkreślona zmysłową ambrą i odrobiną rabarbaru. Zapach uniwersalny, na każdą okazję. Dla osób lubiących intensywne życie i radosne chwile. Moja nazwa- Poranny wieczór, bo zapach to dwie sprzeczności- kwaśna słodycz i słodka kwaśność. Mój drugi faworyt.

Zapachy męskie

Umberto- świeży powiew gorzkiej pomarańczy i leśnych porostów. Drewno różane i piżmo dodają charakteru i doskonale podkreślają rześkość. Dla facetów męskich, uwodzicielskich i energicznych. Nazwałabym je – Stalowy rycerz, bo mają w sobie jednocześnie moc, ale i szczyptę rycerskiego romantyzmu. Żadna kobieta się nie oprze.
Masashi-  drzewny zapach wysuwa się na prowadzenie. Imbir i pieprz intrygują i zwracają uwagę, Czuję szałwię i zamszowe aromaty. Ambra nie pozostaje w tyle- zdecydowanie elegancja i mocne uderzenie dla luksusowego faceta. Idealny na wieczór lub na cały dzień- jeśli facet ma ochotę kogoś uwieść. Moja nazwa- Urok elegancji. 
 
Wow! Udało mi się rozszyfrować aromatyczną łamigłówkę. Nie było łatwo, bo pisanie o zapachach, to stąpanie po kruchym lodzie. Ciężko oddać to, co nos wyczuje, ale mam nadzieję, że mi się to udało.  Podsumowując- perfumy są trwałe, zapach towarzyszy nam cały dzień. Nie mam tu żadnych minusów. A jeśli chodzi o aromaty- kwestia indywidualna, ale myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Perfumy polecam serdecznie.
A dla tych którzy chcą zrobić sobie prezent, zapraszam na KONKURS.
 
Zagrajcie o flakonik dowolnych
perfum z feromonami ze sklepu Cobest. Dodatkowo do zgarnięcia 3 atrakcyjne kupony rabatowe do
sklepu.  Konkurs jest przeznaczony dla
Wszystkich czytelników- nie ważne czy mnie obserwujecie, czy tylko cichutko
czytacie- u mnie każdy Czytelnik jest ważny i równy!
Oczywiście fajnie jeśli
macie mnie w obserwowanych, ale nie jest to warunek konieczny. Fajnie też jeśli
lubicie mnie KLIK i Cobest KLIK na Facebooku. Ale najważniejsze!
Wystarczy, że odpowiecie na pytanie- Który z zapachów perfum w https://sklep.cobest.pl/ uważasz za najbardziej “jesienny” i dlaczego?
 
Na odpowiedzi czekamy od dziś do 23.11.2015 r.
Organizatorem jestem ja, natomiast sponsorem Cobest.
Wybór  zwycięzców odbędzie się w ciągu 5 dni od
zakończenia rozdania
Wyniki zostaną ogłoszone na fan page’u oraz na
blogu .
Wysyłka odbywa się na terenie Polski.
Powodzenia 🙂 Aha i na moim FB do zgarnięcia 2 flakonik, ale wygrać możecie raz 😉TUTAJ KONKURS FB

Markowe rzeczy za pół ceny, okazja, kup teraz, już! Promocja!

By | Blog, Przemyślnik | 52 komentarze
Kupiła żem se ja buty. Ja dużo butów kupuję. Nie nowość. Widzę dziewczyna szuka podobnych, to mówię- na DeeZee są. Bier babo, bo jest promo i wysyłka za darmo. Jaką odpowiedź otrzymałam? “Ale one nie są takie jak Stuart Weitzman”. Aha. Słowo klucz- “jak”. Akcja dzieje się na jednej z grup na FB, gdzie to osoby kupujące na Aliexpress dzielą się swoją wiedzą. Nie od dziś wiadomo, że Ali to miejsce gdzie znajduje się zatrzęsienie podjebek. Podróbki zaczynają wyłazić z każdej mysiej dziury. I gryzą w oczy gorzej niż smog w Krakowie. Dolcze, Gabana, Wersacze!
źródło-Pixabay
Nie przywiązuję wagi do marki. Kupuję to co wpadnie mi w oko. Czasem jest to ciuch markowy, czasem no name. Czasem kupię buty z metką, czasem popierdalacze za 20 złotych. Czasem zwracam uwagę na jakość, a czasem coś mnie zauroczy swoim niepowtarzalnym wyglądem. I wtedy właśnie kupuję. Uwielbiam Ali, bo można wykopać perełki- bluzeczkę za grosze, której nikt nie ma, albo jakieś ciekawe gadżety. Okulary przeciwsłoneczne, które kupiłam za 5$, zrobiły furorę nawet w Hiszpanii, choć być może nie każdy miałby odwagę w nich chodzić. Zawsze lubiłam się wyróżniać. Taka moja natura i koniec. Oczywiście gdybym zarabiała ze 30 tys miesięcznie, kupowałabym pewnie droższe rzeczy gdy będę zarabiać ze 30 tys miesięcznie, będę kupować pewnie droższe rzeczy 😉 Póki co zarabiam tyle ile zarabiam ( dżentelmen zarobkami poniżej 10 tys się nie chwali) i nie szaleję z Luji Witonami. Ale szczerze? Nie szaleję za Lujiami, bo nie kręci mnie to. Nie czuję wewnętrznej potrzeby posiadania markowej torby za kilka tysięcy. Chociaż jeśli ktoś lubi- nie mam nic przeciwko. Jeden lubi ogórki, drugi ogrodnika córki. I to nie jest tak, że kogoś nie stać, bo stać. Bo można sobie odkładać rok, czy dwa i kupić. Można nawet i 10 lat, ale jak się chce- to proszę bardzo. Byle ten Luji nam do czegokolwiek pasował, choćby do humoru 😉
Wiecie, ja nawet mam pewną markową torbę. Kupiłam ją ze względu na jakość, nie metkę i…od pewnego czasu leży w szafie. Wiecie dlaczego? Bo mi wstyd z nią wyjść, żeby ktoś nie pomyślał, że to podjebka. Wiecie z czym wracają polskie turystki z wczasów? Z podrabianym torbami i w Conversach za 10 euro. Wstyd! I jeszcze potrafię zrozumieć jakąś koszulkę z Adidasa za 2 euro, bo nie oszukujmy się- Adidas to żadna marka. Te wszystkie sportowe mareczki, lecą na tej samej chińskiej taśmie, co ich podróbki. Kiedyś owszem- była jakość, w tej chwili mareczki spowszechniały, więc ludzie próbują wgryźć się w marki luksusowe. I mamy obrazek- licealistka w legginsach i kusej kurteczce z targu, dzierży w dłoni Marca Jacobsa. Serio? Nie razi Was to? Przecież na kilometr widać, że to podjebka i gdzie ten luksus? W dupie.
źródło-Pixabay
“Ale one nie są takie jak Stuart Weitzman”- no nie są JAK, bo to nie one do chuja wafla. Jakbym chciała kupić SW, to kupiłabym SW i miałabym SW, a nie “SW” jak SW. Czujecie tę różnicę? Jeśli nie byłoby mnie stać na SW, to albo bym nie kupiła, albo na niego odłożyła i kupiła. Miałabym SW. Ale kupiłam buty na DeeZee, bo mi się podobały i tyle. Nie kupiłabym podróbek, bo po co tak właściwie? Lans? Wśród kogo? Gimnazjalistek? Niby taki wyznacznik klasy? No taaaak, bo małolata w podjebkach, plująca na chodnik, czekając na autobus to styl i klasa. Brawo! Taki lans nie znajdzie poklasku, a raczej wystawi na pośmiewisko.
W dalszej dyskusji na FB, dowiedziałam się, że te tańsze podróbki są do dupy, ale te za 400 złotych to PRAWIE jak oryginał. Prawie robi różnicę. Za 400 złotych? Seriously? Za 400 złotych kupiłam kiedyś piękne, skórzane, oryginalne kozaczki polskiej firmy, które mam do dziś. Co prawda dorwałam je na jakimś promo, ale nie były to żadne PRAWIE. Ja nie chcę prawie luksusu, prawie butów i prawie życia. Chcę żeby to wszystko było prawdziwe.
A te wszystkie “butiki” na Fejsie to co? A te super okazje na Allegro? Zwąchały pipy źródełko mamony i wypisują, że oryginał, że końcówka kolekcji. Kup już, teraz, natychmiast- okazja! Buticzanki od siedmiu boleści. Airmaxy za 100 złotych i 100% oryginał. Ha, ha,  HA KURWA! One też kupują na Ali…I mają przebitkę razy milion. Za 5$ od Yellow Friendsa, a na Fejsie za 300 złotych. Nie mam nic do tych, którzy handlują zwykłymi ciuchami, bez metek, którzy mają zarejestrowaną działalność gospodarczą, albo chociaż ich przebitka nie razi. Ale okłamywanie ludzi, że koszulka prosto z luksusowej fabryki i narzucanie ceny z kosmosu? A ludzie kupują…Już się może w język ugryzę, żeby tych ludzi nie obrazić, powiedzmy, że są naiwni.
To samo kosmetyki. Są na Ali Szanele i inne duperele, ale po co to kupować? Żeby błysnąć tanim plastikiem z logo przed koleżanką, która wie, że Cię nie stać? Być może składy nie są szkodliwe, być może…Marc Jacobs też produkuje w Chinach- tam też mają dobre półprodukty. Kupuję czasem jakieś chińskie kosmetyki- na próbę, z ciekawości. Czemu nie? Można trafić perełki. Staram się zagłębiać w składy, dyskutować z chińczykiem, czy oby tam niczego nie dosypał. Ale do kurwy nędzy- po co Ci ten znaczek na szmince? Chcesz jakości? Chcesz zaszpanwać- kup oryginał! Uwierz mi- nawet mało wprawne oko, wyłapie różnice między podjebką i oryginałem.
A wiecie co mnie z tych moich trzewików z DeeZee wyrywa? Niech no któraś gwiazdka, gwiazdeczka błyśnie jakimś ciuchem i już wszystkie głupiutkie panny lecą za trendem. Po taniości oczywiście. Jeszcze nie tak dawno  Kurtka z Bershki popularnym okryciem wierzchnim zrobiła furorę. W tym roku szał robi “limonkowa kurtka Lewandowskiej”. Se wpiszcie w google to szkaradztwo. Nawet nie wiecie co się dzieje na Ali-grupach. Która taniej kupi, która szybciej, która podobniejszaaaa. Kurwa! O gustach się nie dyskutuje, no ale…kolor ok, ale ten krój? Worek. Zniekształci nawet najzgrabniejszą dziewczynę. Nic ładnego. I wszystkie dziunie musza ją mieć, najlepiej za 20$, oczywiście kaptur obszyty futrem z jesiotra, czy innego jenota musi być. Ponoć w sklepikach i targach też tego zatrzęsienie. Jaka to frajda chodzić jak klon? Wytłumaczy mi to ktoś? Ostatnio Siwiec założyła czapeczkę z daszkiem i uszkami. Zgadnijcie co teraz wszystkie laski kupują? Oczywiście żadna z nich nie kupuje oryginału, ale PRAWIE oryginał.
Gratulacje! Jesteście PRAWIE mądre modne!

 

Orzechem w łeb

By | Bjuti Pudi, Blog | 15 komentarzy
Lecą liście, lecą równo. Raz spadną na trawkę, raz spadną na gówno. Znaczy na główną, ulicę główną. Albo gdzie tam sobie chcą to lecą i wkurwiają, bo trzeba je grabić, a mi się wcale nie chce ich grabić. W sumie to mogłoby śniegiem sypnąć i miałabym wymówkę, że się nie da tego z ogródka zbierać. Jeszcze nie tak dawno orzechy ledwie się ubierały w swoje skorupki,  a tu już próżno ich szukać. Właśnie przy pierwszych, zielonych orzechach, kupiłam w Biedrze olej z orzechów włoskich. I okazał się on niezwykle wydajny, bo nadal go mam, na jakieś kolejne 3-4 razy na włosach. Dwa miesiące systematycznego używania.
Taki oto Wyborny Olej z Orzechów Włoskich, cena- około 10 złotych.
Zakupiony, jak wspomniałam w Biedronce. A wiecie, że jak dojeżdżam do tego sklepu, to biedronka z baneru nad drzwiami, zawsze się uśmiecha? Też tak macie? Czy ona tak tylko do mnie się cieszy? Miałam już wersję lnianą KLIK z owada. A jak z orzechową? Wydajna to raz. Dwa- zapach. Jeju, jeju- ale czad! Tak normalnie to orzechy włoskie lubię tylko świeże, takie wiecie w tej skórce. Obieram i wpieprzam. Potem, jak są już suche, to są mi obojętne. Natomiast nie lubię żadnych słodyczy z orzechami- śmierdzą mi. W ogóle nie lubię słodyczy, ale to sprawa dla reportera i długi post. W każdym razie olej mi nie śmierdzi, ma wspaniały aromat. Dla mnie to takie wędzone, podpiekane skorupki z orzechów, ale bez dymu. Zapach jest taki orzeźwiający i zwyczajnie ładny. Ciężko go opisać, musicie to poczuć na własnym nosie. Chyba, że macie drewniany nos, jak taki Pinokio dla przykładu. Ale na to, to ja już nic nie zaradzę.
Butla spora 250 ml, plastikowa, poręczna. Mimo jej poręczności olejek przelałam do butelczyny z dozownikiem po TYM dziadu.
Widzicie? Tu też się do mnie mała biedronka uśmiecha 😀 Do Was też? Olej kładłam co druga noc, przed każdym myciem, pomijając jedną noc w tygodniu, kiedy to rano na 10 minut kładę naftę. No i pomijając tydzień wakacji. No jeszcze tego by brakowało, jakbym olej do Hiszpanii wiozła. Wiem, wiem- ochrona przed słońcem, bla, bla, bla. Pierdolę, nie będę z natłuszczonym łbem latać, choćby to było najzdrowsze na świecie. No matter. Olej jest tłusty, bo jest olejem, ale zmywa się wyśmienicie. Nakłada też dobrze. I działa również bombowo. Terrorysta wśród olejów.
Zauważyłam, że włosy stały się bardziej mięsiste- można je ugniatać i macać jak ciasto na pierogi. Blask przedni, a u mnie ciężko ten blask wywołać, więc musi być dobry. Nawilża chyba lepiej niż jego siostra lnianka. I ten zapach, oł maj gat! Genialne połączenie to olejowanie nim, po wcześniejszym nałożeniu żelu aloesowego, ale o żelu innym razem. Da radę zabezpieczać nim końcówki, bo nie tłuści jakoś wybitnie. Oczywiście jeśli użyjemy na te końce kropelki, a nie wiadra specyfiku. W wiadrze to se można, ale stopy po wyrzucaniu gnoju obmyć.
Podsumowując- olej z orzechów włoskich wędruje do moich ulubieńców. Jeden z lepszych jaki miałam. Polecam!

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (2)

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy
Hola! Ja wiem, że dzisiaj Halołiny, ale jakoś nie przepadam za oklepanymi tematami, no chyba, że ktoś temat ujmie nietuzinkowo. O Rossmannie też Wam nie napiszę, z tego samego powodu. Nie jestem oczywista, a że zaczęłam od hola, to już wiadomo co tam mi w trawie piszczy. Zabieram Was na wycieczkę na Fuerteventurę. Pierwsza część jest TUTAJ. Polecam klikać w fotki i sobie je powiększać 🙂
Startujemy energicznie-wulkanicznie. Autko na Fuertawenturze mieliśmy przez 2 dni. Pierwszego dnia tłukliśmy się po plażach, miasteczku i zahaczyliśmy Puerto del Rosario- czyli stolicę wyspy. Stolica jak stolica, nic zachwycającego, ale jednocześnie urokliwe miasteczko. Połaziliśmy po uliczkach, zajrzeliśmy do portu. Na fotce macie kawałek naszego spaceru promenadą. Na Fuercie nie zaznacie nie wiadomo jakich zabytków. Fuerta jest od rozkoszowania się widokami i przyrodą, a ta zachwyca na każdym kroku. Idealne miejsce do odpoczynku, również aktywnego.
Drugi dzień był bardziej intensywny. Cały dzień postanowiliśmy spędzić w podróży i objechać tyle ile się da. Przed wyjazdem z Polski zaopatrzyłam się w przewodnik po wyspie z Pascala, o tu wrzucałam na Insta- KLIK. Nie jest może jakiś idealny, ale daje dobry zarys najważniejszych punków, które możemy zobaczyć. Przeczytałam cały podczas lotu. W samolocie miałam przyjemność siedzieć obok małżeństwa, które drugi raz leciało na Fuertę, więc połowę drogi przegadałam z sympatycznym Panem. Polecam rozmowy z osobami, które dane miejsce już trochę znają- dowiemy się najwięcej. Pan polecił Ajuy i rybkę w którejś z nadmorskiej restauracji, więc to Ajuy obraliśmy za nasz cel. Z wypożyczalni aut i hotelu zebrałam mapy i ulotki i w drogę.
Wystartowaliśmy w Corralejo i pokierowaliśmy się na południe w stronę La Olivy. Po drodze częstym widokiem są wapienniki, czyli takie piece, które służą do wypieku wapna. Nie wiem czy interesujecie się tym tematem, ale ręczę, że intrygują podczas podróży 😉
W La Olivie na naszej trasie znalazł się kościół Iglesia de Nuestra Senora de la Candelaria. Chyba jedyny kościół jaki widziałam na wyspie. Zero moherów i zero jakiegokolwiek nacisku na religię. I like it. Charakterystyczna budowla, po jej prawej stronie mała knajpka z turystami i ludźmi jak z filmu. Filmowi ludzie to bezstresowi tubylcy. Siedzą, popijają kawę i mają wyjebane. Cudowny widok. Prawie naprzeciwko urząd miasta i jakiś hmm… dziwmy park? Nie wiem co to- dziwaczne budowle. W każdym razie krótki spacer dostarczył nam wrażeń. To senne miasteczko ma też inne punkty do zobaczenia, na przykład  Casa de los Coroneles, czyli dom pułkowników, Casa Mane Centro de Arte Canario– tutaj współczesne wystawy, czy Casa Cilla Museo del Grano gdzie dowiemy się ciekawostek o rolnictwie na wyspie. Ale szczerze- nie pojechałam żeby obskakiwać muzea. Pojechałam żeby odpocząć i nacieszyć się widokami. Dlatego- jedziemy dalej. Kierujemy się na Betancurię.
Trasa przez góry jest niezwykle piękna. Ale uwierzcie- prawie się posrałam. Nie wiem jak można się bać latania, wysokości czy czegoś tam, ale jak mijasz się z drugim samochodem, na wąskim zakręcie, nad przepaścią i w międzyczasie wyłazi Ci na środek diabelska koza, to o kurwa mać. Kopa w majty. Ale jak już jest gdzie się zatrzymać i podziwiać widoki, to kopa się cofa i raduje w kiszce razem z Tobą.
Pierwszy punkt widokowy to obserwatorium po lewej stronie, pominęliśmy tę atrakcję, bo gdzieś w tym czasie wylazła nam ta pierdolona koza. Tuż za obserwatorium, po prawej stronie, przed Betancurią znajduje się punkt widokowy Mirador Morro Velosa. Charakterystyczne miejsce z posągami legendarnych władców Fuerteventury-  Ayos i Guize. Władali sobie wyspą, ale pewien francuz żeglarzyna, zrobił sobie tu wycieczkę i ochrzcił pogan. To tak w skrócie. A chłopy stoją i się gapią w dal.
Zauważyłam, że chłopak po prawej ma wyszurane palce. Pewnie trzeba go złapać za rękę żeby wrócić, czy coś. Potrzymałam go za rączkę, ale ten z lewej zaraz zazdro. No dobra, do ręki nie doskoczę, ale za siurdaka mogę złapać, niech się cieszy. Twardy chłopak powiem Wam, nawet mu powieka nie drgnęła, ale kalisony to miał pełne 😉
Taki widok mają chłopaki co dnia. Piękny! Podobno wszędzie łażą wiewiórki, stąd znaki we wszelkich możliwych miejscach z zakazem dokarmiania. Gryzonie akurat, jak na złość, pochowały się przede mną. Trudno, ich strata 😉
Jedziemy dalej. Kolejny punkcik na mapie. Znowu po prawej stronie, nad urwiskiem, wisi sobie Mirador “Risco de las Penas” w Parque Rural, na którego terenie właśnie sobie przebywamy.
Miło posiedzieć nad przepaścią. A te białe kamyczki za mną, to droga i znowu kupa w portkach.
Wiewiórki ponownie poszły na jakąś libację, towarzyszyły nam za to wdzięczne kruki, które chętnie pozowały do zdjęć.
Jedziemy dalej na południe. Betancurię w sumie oleliśmy- przejechaliśmy przez nią i nie chciało nam się zatrzymywać żeby obczaić jakiś tam kościół. Wolę widoki. Tak prezentuje się wjazd do miasteczka Pajara. Pięknie tam! Troszkę taka dzicz nie skalana turystami. Sennie, swojsko i egzotycznie. Miasteczko to kilka knajpek w centrum. W knajpkach dziadeczki z papierosem, kawą i gazetą. Nie wiem jak te knajpki się utrzymują. Czas się zatrzymał, płynie powoli- inny świat. Trochę zamotała nam się droga. Mniej więcej za tym murkiem z fotki, powinniśmy odbić w prawo na Ajuy. Ale wjechaliśmy do “centrum”, chociaż ciężko to nazwać centrum. No dobra, siku nam się chciało i nie byliśmy pewni gdzie skręcić. No to do knajpki, ktoś pomoże. A tam..
Taaaakiii hoy 😀 Nikt nie panimajut pa angielski. Pęcherz ciśnie, mapa w ręku. Troszkę na migi dogadałam się z miłą Panią. Wskazała toaletę i widząc mapę, załapała dokąd jedziemy. Na migi pokazała gdzie skręcić. Przemili ludzie, choć po angielsku niewiele tam pogadacie. W sumie to nie pogadacie. Ujęła mnie za to otwartość tych ludzi, chęć pomocy. Ha! I za kibel chajsu nie chcieli 😀
Dotoczyliśmy się do Ajuy. Auto najlepiej zostawić przy wjeździe do miasteczka, parking jest bezpłatny, asfalcik, elegancja Francja. Generalnie jadąc na Fuerteventurę zdziwicie się brakiem pazerności tubylców. Nie naciągają, nie oszukują, nie kręcą i nie łupią z dudków jak w Zakopanym. No chyba, że mój czar i urok tak na nich działał 😀
Schodzimy z parkingu stromą uliczką w dół i naszym oczom ukazuje się czarna plaża. Czarna jak sam belzebub! Dobra, jaram się, bo pierwszy raz widziałam czarną plażę i to w dodatku taką, która nie brudzi stóp. Ale co ja tam widziałam, gówno widziałam, ale zobaczę wszystko, o!
I druga strona plaży, z dużą jaskinią. Weszliśmy tylko troszkę, bo strach hehe 😀 No i oczywiście jacyś nieogarnięci turyści. Słuchamy, słuchamy, a tu kurwy lecą. No nieee… jedyni polscy turyści, których spotkaliśmy na wakacjach. A czemu akurat tu? Podobno sporo Polaków przyjeżdża do Ajuy tylko ze względu na nazwę ( “j” czytamy po hiszpańsku jak “h” i tak to każdy chce być w “Ahuj”). Ale chuj z tym. Ci turyści widać, że przyjechali tu tylko dla jaj, bo głośno o tym mówili, dodając przy tym, że beznadziejnie tu. Serio? Pięknie! Przepięknie i urokliwie. Wystarczy polatać po skałkach, poszperać w jaskiniach. Jest cudownie, a samo miasteczko znane dopiero od niedawna. Wcześniej mało kto tu docierał. A teraz czas na obiad…
Poszliśmy do pierwszej od oceanu knajpki. Nie ma różnicy do której pójdziecie, wszędzie takie same ceny i pyszne świeże rybki. Przy samym brzegu restauracji jest 4 lub 5. Zamówiliśmy lokalny specjał za 13 euro. Niedużo według mnie. Sok, woda po euro- nawet u nas jest drożej. Siadamy i czekamy, w tle szumią fale. I oto na stół wjeżdża to…
Vieja- czyli po hiszpańsku “stara”. Rybka o tej wdzięcznej nazwie uroczo się uśmiechała. Oczywiście żeby poznać jej nazwę, musiałam wypytać o nią już w hotelu, gdzie niektórzy znali angielski. Pan w knajpce jedynie co umiał powiedzieć po angielsku to- “fresh, fresh, I make this morning, here,here”- wskazał ręką na przycumowane łodzie, pokazał gestem jak to rano zarzucał sieć lub wędkę, ciężko stwierdzić co zarzucał, ale coś zarzucał, bo pokazał 🙂 Porcja na wypasie, do tego tradycyjne kartofelki w koszulkach (ziemniaki kanaryjskie, papas arrugadas , gotowane w wodzie morskiej), surówki, warzywa, bułeczki, sos ( mojo picon, wersja mojo rojo- czyli czerwony sos z chili, kminku, oleju czosnkowego). Obiad przepyszny! A po obiedzie wracamy do Corralejo. Kierujemy się ponownie w stronę Pajary, potem odbijamy na Costa Calmę, a za La Pared (urocze miasteczko!) skręcamy na północ w stronę Puerto del Rosario. I hopla wschodnim nabrzeżem przez Tarajalejo i inne miejscowości gonimy, bo post się zrobił długi jak wystąpienie polityka.
Za Puerto del Rosario mijamy wulkan i już prawie jesteśmy na miejscu. W tym miejscu zaczynają się wydmy. To taki fajny, naturalny drogowskaz. Chociaż na Fuercie drogowskazów nie brakuje. Jazda jest przyjemnością, trasy świetnie oznakowane, a ruch niewielki.
Na wyspie nie brakuje też wiatraków. Są wszędzie. I takie oto zabytkowe i takie, które śmigaja wyczarowując energię wiatrową, w końcu Fuerteventura to wietrzna wyspa i dosłownie i w przenośni. O dziwo wiatraki nikomu nie przeszkadzają. Ba! W Corralejo, niemal w centrum, stoją dwa piękne kolosy! Na południu widzieliśmy całe, ogromne połacie wiatraków, które naginają aż miło. Nikomu nie wadzą, kury się niosą, a kozy octu nie dają tylko mleko jak na kozy przystało. U nas pewnie zaraz byłby protest 😉
Kiedy naszym oczom ukazuje się Lobos- wyspa w tle, wiemy, że jesteśmy niemal na miejscu. Na Lobos nie starczyło nam czasu, no kurde tydzień to nie tak dużo, a chcieliśmy też odpocząć 😉
Dojechaliśmy do końca. Ciekawe kto dotrwał? Oczywiście to wciąż nie koniec postów z tej serii. Dziś był zarys małej wycieczki. Jeszcze Wam tu pomarudzę o innych ciekawostkach, bo wierzę, że komuś przyda się garść informacji. To co? Czekacie na następny post?

Nasienie we włosach ;)

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Od dwóch dni jestem zajęta parciami. Wspólnie z koleżankami “rodzimy” dziecko koleżanki. Chciałabym poprosić całą Polskę- przyjcie z nami! Chociaż i tak liczę, że Malutka urodzi się chwilkę po północy- miałabym prezent imieninowy 😉 Nooo jutro możecie mnie odwiedzić z flaszką, bo nie wiem czy w moim wieku jeszcze mogę obchodzić urodziny, a imieniny owszem. Jeśli już jesteśmy w temacie flaszek i butelek, to pamiętacie o takiej mini współpracy, którą nawiązałam grubo ponad miesiąc temu? Dostałam taką słitaśną paczuszkę do przetestowania.
Szampon zwiększający objętość Jagody Goi 250 ml KLIK oraz Odżywczy olejek do włosów Golden Rose Oil 10 ml KLIK.
Można powiedzieć, że olejek to taka spora próbka, bo normalna buteleczka tego specyfiku ma 100 ml. Jeśli chodzi o szampon, to producent posiada takie gabaryty w sprzedaży, choć podlinkowałam większą opcję, bo akurat tego smaku na stronce nie mogłam się doszukać. Ale oki, lecimy z koksem.
Szampon. Dziadyga robi karierę w blogosferze. Mnie też przyciągnął z głupiego powodu- nasionka. Ale o co się rozchodzi? Otóż w butelce siedzi nasienie grozy, kto wie, może sam szatan z tego wyrośnie 😉 Diabelskie nasienie, to prawdopodobnie moja przyszła roślinka, o ile ją wyhoduję nie zapominając o podlewaniu. Siedzi ona w butli po to, żeby udowodnić, że szampon jest mega hiper eko i nawet nasionka mają się w nim dobrze. Od prawie dwóch miesięcy używam myjaka i mam jeszcze połowę, więc wydajność zacna, a do nasionka dojdę pewnie w nowym roku. Cała gama produktów O’right to kosmetyki naturalne. Nawet butelka jest zrobiona z zaczarowanego tworzywa, które rozkłada się w przeciągu roku. Flaszka może być więc naturalnym nawozem dla przyszłego drzewka. Ale ja doczytam, że roślinka szybciej wykiełkuje bez flachy, więc tutaj testów nie będę przeprowadzać. No sorry 😉
Ale pieprzę tak o tych roślinkach, nasionkach, chyba skrzywienie zawodowe 😉 Tymczasem do wuja wafla to szampon jest najważniejszy. Dzielnie używam i stwierdzam, że szampon jest fajowy. Idealnie wpasowuje się w rodzaj moich włosów. Rzeczywiście lekko unosi włosy u nasady. Po kilku tygodniach zauważyłam też, że włosy mniej mi się przetłuszczają. I tutaj biję ukłony jak pijak przed ostatnią szklaneczką taniego wina. Szampon dosyć wydajny, używam takiej normalnej ilości do mycia i ładnie się pieni. Może nie robi wielkiej czapy z piany, ale nie jest źle. W końcu w składzie dość delikatne substancje, więc nie będzie jakichś monstrualnych pianowych rewelacji. Włosy są odświeżone i ładnie pachną. A właśnie! Zapach! Delikatny aromat jagód goi, lekko roślinna nuta zapachowa w tle- ładnie, bez żadnych wkurzających smrodków, subtelny i trwały zapaszek. Kupowałabym! Tylko jest jeden minus…cena. 250 ml to jakieś 80 złotych. I dla mnie tu jest amen. Nie jestem w stanie wydać tyle złotówek na szampon. W sumie to nawet mogłabym sobie na niego pozwolić, ale sumienie by mnie zeżarło. Jednak wolę odłożyć na większe szaleństwa parę złotych, niż kupić kosmetyki. Ale jeśli ktoś z Was nie ma tak drżącej ręki do wydawania, lub jest maniakiem eko kosmetyków- polecam wypróbować.
A teraz olejek. Tak jak wspomniałam- to taka większa próbka, 100 ml kosztuje 126 złotych. I już znowu za portfel bym się złapała. No sęp jestem, no na ciuchy i kosmetyki nie lubię wydawać. Paradoks no nie? Bloguję między innymi o kosmetykach, a sępię na nich. No tak już mam, kasę wolę przetupać na wakacjach czy jakichś atrakcjach, które pozostaną w głowie 😉 Ale! Olejek jest ok.
Mój okaz siedział w kartoniku. A potem w buteleczce siedział. A ta butelka ze szkła została stworzona i uwieńczona dozownikiem. Ponieważ opakowanie nie jest jakieś ogromne, stosuję olejek na końcówki. Po myciu wsmarowuję kilka kropelek w końce włosów, a to co zostanie na rękach, rozprowadzam na włosach. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, a w sumie nos, to zapach. Bardzo intensywny, różany zapach, ale taki troszkę nieoczywisty, róża szampańska nie jest aż tak dusząca, choć niezwykle mocna. Czasem traktuję olejkiem suche włosy żeby się nie puszyły i to im pomaga. Może nie są do końca ujarzmione, ale wyglądają zdecydowanie lepiej. Maź szybko się wchłania i nie obciąża włosów, nie tłuści. Dobrze zabezpiecza końcówki, nie potrafię natomiast jednoznacznie stwierdzić czy nabłyszcza, bo stosuję go bardzo oszczędnie, a poza tym z moich włosów ciężko wydobyć blask.
Tutaj skład, mamy tu między innymi lekki silikon rozpuszczalny wodzie i ekstrakty roślinne, troszkę innych substancji. Olejek jest ok, nie zawiódł mnie, ale szczerze mówiąc nie powalił też na kolana. Szampon polubiłam bardziej.
O’right  znajdziecie też na fejsie. Kiedy dostałam kosmetyki do testów, w Poznaniu była nawet impreza, gdzie produkty z mojego posta miały swoją premierę KLIK. Niestety, dla mnie to drugi koniec Polski i nie mogłam tam być.
Podsumowując- kosmetyki są dobre. Dla mnie ceny są oporowe, jednak na cenę składa się to, że kosmetyki są organiczne, najwyższej jakości, nawet opakowania są eko- za to płacimy więcej. Jeśli więc jesteście w stanie uzupełnić swoje kosmetyczki o te produkty- polecam.
Ps. A ja nie mogę się doczekać mojego drzewka 😀

Wilgotne fantazje

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Nie oszukujmy się…większość osób to lubi. I ja tez lubię. Lubię zdecydowanie wziąć do ręki. Chwilę nacieszyć się widokiem. Później delikatnie zabieram się za skórkę. Uwielbiam kiedy nieśmiało schodzi z trzonu. Później niewiele trzeba. Wystarczy włożyć do ust. I to jest właśnie ten najlepszy moment. Potem chwilę zabawy z językiem. Ten moment mógłby trwać wiecznie…
Ten dzień był dniem jakich wiele. Zajęta swoimi sprawami krzątałam się po domu. Mój wzrok przykuł on. Zapomniany, niechciany…taki smutny i nie w pełni sił. Zrobiło mi się go szkoda. Wzięłam go do ręki, ale to nic nie zmieniło. Ale przecież nie mógł się zmarnować, nie mógł pozostać bezużyteczny. Delikatnie odchyliłam skórkę, spojrzałam raz i drugi i już wiedziałam co robić dalej. Łapczywie chwyciłam za widelec. Robiliście to kiedyś widelcem? Ugniatanie pozornie niedbałe sprawia, że efekt jest niesamowity. Strasznie lubię ten moment kiedy panuję nad sytuacją, kiedy widelec niedbale napiera na każdą jego cząstkę. Dodałam troszkę słodyczy. W końcu nie jestem wyuzdanym ugniataczem. Samo ugniatanie to nie za wiele. Odrobina nawilżenia też jest ważna, kto wie czy nie kluczowa! Do całkowitego spełnienia brakowało mi tylko jednego- tej białej, lekko lepkiej substancji, tego uwieńczenia. Tak! Tak! Mam to! Już, teraz! Wszystko ląduje na…moich włosach! Szaleństwo! Czy wcieracie czasami takie hmmm… eliksiry we własne włosy? Czy czujecie przy tym taką ogromną radość? Świat wiruje!!!
Banan, zapomniany, ale nigdy bezużyteczny. Łyżka miodu i łyżka czyściutkiego żelu aloesowego. Dodatkowo łyżka Kallosa jagodowego. To właśnie ten wilgotny eliksir oblepił moje włosy. Włosy, które noc spędziły w oleju z orzecha włoskiego, który rozsmarowałam na aloesowym żelu, który uwielbiam. Banalny przepis. Zachwycające rezultaty. Dwie godzinki na włosach, żeby nadać im blask i genialne nawilżenie. Wszystko zmyłam leciutkim szamponem i jeszcze na 5 minut nałożyłam Kallosa. Efekty? Proszę.
Moje suchary są w coraz lepszym stanie. Niestety obawiam się, że nigdy nie będą mega długie, bo rosną sobie gdzieś do tego momentu i końcówki zaczynają się przerzedzać. Taki ich urok. Zawsze miałam cienkie i delikatne włosy. Z gówna bata nie ukręcę. Życie Szu!
Ale to co, że może nigdy nie będą do pasa? Od czerwca nie farbuję. Dwa lata olejuję. Regularnie podcinam- ostatnio 4 centymetry. W sumie to nie mam parcia na długość, chociaż fajnie by było gdyby były długie jak obietnice wyborcze.
Na tym zdjęciu nie widać akurat ich jakości, ale taka jedna Gosia chciała zobaczyć ich długość. No to jest tak, kawałek za stanik. Są fajne, lubię je. Są miękkie i przyjemne w dotyku i nie muszą się nikomu podobać- ja je uwielbiam 🙂

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (1)

By | Blog, Wywczas | 21 komentarzy
Zrobiło się już tak paskudnie, zimno i mokro, że zabieram Was na wycieczkę! Kilka osób upominało się o tekst o moich wrażeniach z pobytu na ostatnich wakacjach. Długo się wahałam, ale w sumie- taki post się przyda osobom, które wybierają się na Fuertę. W necie jest mało info na temat tej wyspy. Sama szukałam długo i wytrwale wszelkich informacji przed wyjazdem i powiem Wam, że znalazłam mało konkretnych tekstów. No to będzie konkretnie. I długo. I pewnie podzielę to na więcej postów, bo w jednym będzie ciężko. Za to postaram się Wam przekazać dużo przydatnych ciekawostek i wskazówek. Fotki będą różne- fajne kadry i zwykłe pstryki z telefonu.
Wycieczkę kupowałam w laście, bo (nie)stety nie jestem w stanie zaplanować wakacji pół roku wcześniej. Za to last minute to zawsze oszczędność. No i nie zawsze lecimy od razu. Ja miałam tydzień na spakowanie 😉 Wycieczkę kupowałam w biurze Travel&Holidays w Lublinie, na ulicy Kapucyńskiej 6. Biuro nie ma niestety strony internetowej, ale bardzo serdecznie polecam Wam to miejsce. Miła obsługa, nie wciskają nam kitu, nikt nie naciąga, świetnie pomagają w wyborze wakacji, hotelu zgodnie z naszymi preferencjami- zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem naszych oczekiwań. Pani Eliza to anioł- załatwi parking na lotnisku, wszystko wytłumaczy. Z usług biura korzystałam nie pierwszy raz i za rok znowu tam pobiegnę. Wycieczka trafiła się z Itaki. Nigdy nie latam z jakiegoś biura- krzaka, które padnie po miesiącu. Itaka jest godna zaufania. Tylko nie słuchajcie tych wszystkich rezydentów, bo pierdolo od rzeczy. Raz byłam na spotkaniu z rezydentem i dałam sobie spokój- strata czasu. Jeszcze nigdy nie latałam na wczasy na własną rękę. Trochę dlatego, że nigdy nie zastanawiałam się nad faktem jak to wszystko samej zorganizować. A trochę z lenistwa- nie chce mi się wszystkiego samej załatwiać, dzwonić, mailować, rezerwować. Lubię zapłacić za wszystko i mieć w dupie organizacje. Jak się trafi na dobrą okazje- to nie wchodzi to wcale drożej. Może kiedyś mi się zechce. No matter. Lecimy.
Dolecieliśmy w nocy. Koło południa miałam taki obrazek za oknem. Chce się żyć. Czemu koło południa? Otóż pogoda na Fuerteventurze zaskakuje- rano bywa pochmurnie, ale w ciągu chwili chmury znikają i mamy ukrop. Słońce smali dość srogo. Wiaterek trochę pomaga. Ale…wrzesień to miesiąc kiedy wiatry są delikatniejsze, wysoka temperatura bardziej odczuwalna, a woda w oceanie najcieplejsza. Kolega radził mi wziąć kilka bluz na wieczór, bo kiedy nie ma słońca, wiatr potrafi być chłodny. Wzięłam i użyłam tylko raz. Jednak we wrześniu nie wieje tak strasznie jak w lipcu i sierpniu. Można goło nakurwiać makarenę w środku nocy.
Hotel, w którym zatrzymaliśmy się z Niemężem to Aloe Club w Corralejo KLIK. Mogę go śmiało polecić. Ludzie oczywiście zawsze się czegoś przyczepią, ale dla mnie hotelisko w dechę. Kiedy czytałam opinie przed wyjazdem, nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, ludziom przeszkadzała na przykład mrówka w salonie 😀 Czujecie to cebulactwo?! Mrówka! Ja pierdolę! Obejrzyjcie sobie polski film Last Minute 😀 Ogólnie to żarcie pyszne, codziennie inne lokalne przysmaki do skosztowania. Ja lubię jeść, więc dobre żarcie to u mnie podstawa. Obsługa sympatyczna. W recepcji Polka, którą oczywiście wypytałam o to jak tam się żyje, co z netem i podatkami…no wiecie- na wypadek, jakby trzeba było z kraju spierdalać, to lepiej wiedzieć;) W hotelu kompleks basenów, na fotce tylko “moja” połówka Aloe.
Hotel Aloe Club położony w dogodnej lokalizacji. 5 minut
spacerkiem do najbliższego centrum handlowego i niewiele więcej do centrum
miasta. Do najbliższej plaży 10 minut drogi. Mimo tych niewielkich odległości,
nie mam nic do zarzucenia, tym bardziej, że taksówki bardzo tanie, tańsze niż w
Polsce. Dojazd na ” plażę Wydmy” to koszt niecałych 5 euro.  Taniej niż u nas. Można poczuć się jak człowiek i bujać się taksami za grosze 😉 A serio- to jest to wygodna opcja. Ta łączka to początek słynnego Parqe Natural de las Dunas, czyli tak zwane wydmy 😉
Hotel bardzo duży, ale o niskiej zabudowie. Świetny kompleks
basenów. Minusem było tylko to, że woda w nich była chłodna, żeby nie
powiedzieć zimna. Byłam miło zaskoczona, ponieważ internet był nie tylko w
lobby, ale w całym hotelu. Co prawda FiFi karygodne, ale było w cenie, nie będę wybrzydzać.  Poza tym- suszarka była w łazience bez kaucji- jak
wspominano w katalogu. Co prawda nakurwiała na gorąco, ale była 😀 Apartament składał się z dużego salonu z aneksem, kącikiem kuchennym,łazienki z prysznicem i sypialni. Sprzątane regularnie. Wszystko git malina. Hotel ma 3,5 gwiazdki, ale porównując z np Grecją to tak jakby miał 4,5 gwiazdki. Polecam pokój 114 🙂 Wokół basenów- zadbane palmy i inne
egzotyczne rośliny i nagie ludzie :D. Bardzo ładnie zagospodarowana przestrzeń hotelowa. Świetna baza wypadowa. Samo Corralejo, to najlepsze miasto
na wyspie, sądząc po naszych podróżach po Fuerteventurze. Dużym
plusem jest fakt, że w hotelu można wynająć auto. Koszt to od około 40 euro za
dzień. Tyle samo co w wypożyczalniach w mieście- więc nie warto chodzić i
szukać, można to załatwić na miejscu. Świetne udogodnienie, z którego polecam
skorzystać. Kierowcy jeżdżą uważnie i kulturalnie. Wszyscy grzecznie zatrzymują
się przed przejściami dla pieszych. Bardzo bezpieczne miejsce! Bez auta na Fuercie ani rusz. My wzięliśmy autko na dwa dni i objechaliśmy niemal całą wyspę. Ale o wycieczkach, napisze Wam w innym poście, żeby nie mieszać. Grunt to nie kupować wycieczki z biura, z którego się leci, bo koszta są ze 2 razy wyższe, niż jak wypożyczymy auto sami.
Najlepsza reklama w historii Seata. Czy ktoś z mediów motoryzacyjnych mnie czyta? Chętnie podejmę się współpracy- Wy mnie na wczasy z moim Szanownym Szoferem Niemężem, dajecie autko, a ja Wam robię foty roku i nakurwiam tekst dziesięciolecia 😉 Benzyna w śmiesznej cenie- litr 95 niecałe euro, 98- niewiele powyżej euracza. Tak jak pisałam, autko braliśmy w hotelu od wypożyczalni Hertz, która siedzibę ma w centrum Corralejo. Ibiza nowa, 5 tysięcy kilometrów, wszystko sprawne, żadnych wieśniackich naklejek wypożyczalni- można brykać. Furę dostajemy z pełnym bakiem i z pełnym musimy oddać. Zrobiliśmy ponad 300 kilometrów, za wahę wyszło 20 euro-śmiech na sali. Do nowego auta lejemy 98, jasna sprawa. Trzeba zostawić kaucję, z karty- sto biedaeuro, w gotówce 200. Mamy pełen pakiet ubezpieczeń, bez kruczków, wszystko w cenie.
Zaskoczyła mnie ufność Pani z wypożyczalni. Kiedy pojechaliśmy odstawić auto, nie było miejsca parkingowego w pobliżu. Powiedziałam, że samochód zatankowany i cały, powiedziałam gdzie stoi. Myślałam, że ktoś pójdzie obczaić czy wszystko ok. Ale skąd! Pani wzięła tylko kluczyki i podziękowała. Kurwa, miałam ochotę jej powiedzieć, żeby tak nie ufała ludziom, a już szczególnie Polakom 😀 Nie chcę tu wiecie mądrzyć się, że polaki- cebulaki czy coś, ale ziarnko prawdy w tym jest. Znam mnóstwo osób, które by impezowały w furze, tłukły po najgorszych wertepach i kręciły wałki na paliwie…A propos paliwa! Mieliśmy niezłą zagwostkę na stacji paliw. UWAGA! Na większości stacji na wyspie, pierwszy i ostatni dystrybutor jest przedpłatowy. Nigdzie tego wcześniej nie widziałam, nikt o tym nie pisał. A na stacji zonk. Kurwa jak to działa. Głomb z Polandii jak nic 😉 No i co było robić. Zaczepiłam jakiegoś gościa, który tankował przed nami. Wyglądał na tutejszego, auto zakurzone- pomyślałam, że on zna sekret czemu waha nie leci. Pan okazał się Polakiem 🙂 Boże, my serio jesteśmy wszędzie. Gościu mieszka na Fuercie od lat, więc wypytałam go nie tylko o tankowanie. Jak to ja- od razu wywiad przeprowadzam 😉 Pozdrawiam Pana z włosami w kitce z ciemnej Corolli! Ponieważ nie byliśmy pewni ile benzyny wyjeździliśmy, podjechaliśmy pod dwójkę, żeby zatankować normalnie, bez przedpłaty 😉   No i co, co Pan powiedział? “Nie wracajcie kurwa do tej Polski- tu jest zajebiste życie!”. I teraz zaczęłam rozważać te słowa na poważnie…
Co widziałam, co jadłam, czego jeszcze się dowiedziałam i ile kosztuje piwo,a nie tylko paliwo- powiem Wam w kolejnych postach z cyklu Wywczas z Pudernicą 😀

Chodź, wysmaruj mi twarz- na żółto i na niebiesko

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Lubię i wiem, że Ty też lubisz. Ciepła dłoń przesuwa się delikatnie po skórze, a za moment zaczyna swój niepowtarzalny taniec. Piruety, ostre zakręty, łagodne kółeczka. Nagle mocne tarcie, krew bryzga po ścianach, skrawki skóry odrywają się i z plaskiem spadają na podłogę. Krew, znój i niepohamowana chęć zadania bólu. Ostro i klawo jak cholera. Lubisz, no nie? Po wszystkim jesteś odprężona, Twoja skóra gładka, a Ty spełniona.
Jak zwykle poleciałam z fantazją. Ale Wy przecież wiecie jak bardzo lubię ostry…peeling. Jeśli do ostrego peelingu dodamy jeszcze kojącą maseczkę- jest świetnie. A jeśli możemy mieć wszystko w jednym. Bajka! Da się? Się da. Ostatnio nawet nie kupuję korundu, który nadal uwielbiam, ale mam coś lepszego niż on.
Pamiętacie jak wspominałam Wam o współpracy z Cobest? Ich proste produkty powalają mnie na kolana. Pan Witold podczas pierwszej rozmowy powiedział, że jest spokojny o moje recenzje, bo nie zna osoby, która by się na kosmetykach od nich zawiodła. Przyłączam się do grona zadowolonych osób, które miały okazję poznać glinki Rapan. I nie mówię tego ze względu na współpracę, mówię to, bo tak jest. Dzisiaj biorę na tapetę glinki, które stosowałam na moim ryju. Lubię dobry peeling i glinki- o tym już wiecie, bo na moim blogu temat glinek i ostrej jazdy po naskórku, powraca jak bumerang.

Zacznijmy od żółtej glinki Rapan. Informacje macie powyżej, więc pozwolę sobie przejść do mojej opinii, bo wiem, że to najbardziej wszystkich interesuje. Żółtka kładłam raz w tygodniu, ponieważ chyba wszystkie glinki w tym kolorze należą do najsilniejszych. Więcej niż ten jeden raz- nie radzę, bo można przesuszyć sobie nadmiernie skórę. Ta kolorowa koleżanka jest niezastąpiona szczególnie u osób, które maja skłonności do trądziku, wyprysków, zaskórników, maja cerę tłustą. Moja cera nie jest jakoś mocno kapryśna, ale zaskórniki, zarówno otwarte, jak i zamknięte, to moja zmora. O ile otwarte dziady wypleniam na bieżąco czarną maską AFY, tak te zamknięte są bardziej uparte. Żólta glinka wyeliminowała u mnie jakieś 70-80 procent zamkniętych nikczemników! Świetnie oczyszcza twarz, ściąga pory, skóra jest dłużej matowa i generalnie gęba po niej jest taka, że można iść do ludzi. Wiem co mówię, bo zaczęłam ja stosować w połowie sierpnia. Tak, tak, u mnie testy to nie w kij dmuchał- serio muszę z kosmetykiem pobyć, żeby o nim coś napisać. Regularne stosowanie glinki żółtej zabiło zaskórniki zamknięte i ogólnie poprawiło wygląd buzi. Wyskakuje mi coraz mniej niespodzianek. Podczas urlopu nie kładłam żadnych pudrów, podkładów, róży- no dajcie spokój, wakacje nie są od malowania, a gęba wyglądała świetnie. Mimo regularnego stosowania, mam jeszcze pół słoiczka! 120 gramów, to koszt 24 złotych KLIK, jak dla mnie cena świetna, działanie jeszcze lepsze.
Niebieska glinka Rapan. Czym się różni? Przede wszystkim jest delikatniejsza. Polecana osobom o skórze wrażliwej, delikatnej, skłonnej do podrażnień. W swoim składzie ma mniej tlenku żelaza, który to nadaje kolor i moc glinkom żółtym. To, że glinka jest delikatniejsza, nie znaczy, że gorsza- przeciwnie. Najfajniejsze co zaobserwowałam, to niebieska siostra genialnie łagodzi podrażnienia. Jak to baba, lubię czasem wsadzić paluchy tam gdzie nie trzeba- wyduszę jakiegoś syfka, a potem jęk, bo czerwona plama. Na wszelkie czerwone placki mam rozwiązanie- ta oto zacna glinka. 15 minut na twarzy i zaczerwienienia brak. No dobra mały ślad jest, ale nie naleśnik na pół gęby. Bardzo zacnie ukołysze gębę do snu, złagodzi zaczerwienienia, wypryski. Buzia jest ukojona i wyraźnie w lepszej kondycji. Mam wrażenie, że gęba jest lepiej odżywiona i nawilżona. Bardzo przyjemny efekt ukojenia. Cena taka sama jak glinki żółtej, wydajność tak samo w dechę.
Obie maseczki sporządzam przy pomocy toniku z soli jeziorowej Rapan KLIK. Glinki maja postać gęstej papki. Do miseczki wrzucam małą łyżeczkę glinki i dodaję odrobinę soli jeziorowej, mieszam i na twarz hopla. Masuję i pocieram twarz i już mam peeling, bo glinki maja w sobie mnóstwo kryształków krzemu, który genialnie złuszcza martwy naskórek. Przy lekkim masażu mamy lekki peeling, a ja, wiadomo- jadę z tym koksem na ostro. Lubię czuć tą moc! I czuję. Po wytarmoszeniu ryja, rozprowadzam maskę i trzymam ją te 15 minut, czasem dłużej, jak mi się zapomni. Mycie to poezja- pierwsze glinki w historii, które nie mażą się jak psia kupa, tylko łatwo się zmywają. Na koniec oblecę jeszcze ryj solnym tonikiem i już.
Tutaj macie jeszcze więcej informacji o glinkach Rapan- KLIK. Uważam, że nie ma sensu przepisywać tego, co już zostało napisane. W skrócie napiszę, że są zajebiste 🙂 Oczywiście nasze błotka można dowolnie mieszać, dorzucać składników i tak tez uczynię. W pierwszej kolejności chciałam przetestować je solo, żeby nic nie zachwiało moich obserwacji. Próbowałam jedynie mieszać żółtka z niebieszczyzną i tonikiem oczywiście. Bardzo dobre połączenie, łagodność niebieskiej i siła żółtej świetnie się uzupełniają. Taka mieszanka łagodzi, oczyszcza, a jednocześnie nie wysusza buzi. Oczywiście to nie koniec moich eksperymentów, glinek mam jeszcze dużo, a ja eksperymenty lubię 🙂
No i tak to kolejne glinki mnie zachwyciły. Powtórzę- kocham glinki, a te w szczególności. A jak u was z glebowymi maseczkami? Który kolor jest Waszym ulubionym glinkowym kolorem? A może mieliście już przyjemność z Rapanowymi specjałami?

Kilka słów o tarmoszeniu szopy

By | Bjuti Pudi, Blog | 27 komentarzy
Jestem ciekawa czy często to robicie dziewczyny. Ciekawi mnie czy jesteście przy tym delikatne, a może lubicie ostrą jazdę. Może zaczynacie od końcówki, a może po prostu bierzecie do rączki i przeciągacie po całości? Lubicie przecież czuć tą gładkość i śliskość pod palcami. Jasna sprawa. A po wszystkim jest tak pięknie i po naszej myśli. No prawie zawsze…
Co to za zagadka? Zwierzątka tego nie robią. Ale jak człowiek trzyma zwierzątka to im to robi. Chyba, że ma rybki. Rybkom się tego nie robi. Chyba, że przed smażeniem i do tego robi się to nożykiem. Rybki w takim razie odpadają. Faceci robią to rzadziej, kobiety częściej. Kobiety mają pod tym względem najebane. Nie wszystkie oczywiście, ale znam takie co mają nierówno pod sufitem. Ja troszkę chyba też mam, ale mną bardziej kieruje ciekawość niż reklama. No, a sufit zawsze można pociągnąć gładzią.
No kurwa! Czeszecie się, no nie?
Oto zestaw moich szczocich przyjaciół. Jedna z nich to mój ulubieniec. Jak myślicie- która? Dajcie znać w komentarzu, która z nich pierwsza Wam przyszła do głowy, a ja tym czasem napiszę kilka słów o każdej z nich.
Donegal balance brush, to najmłodsza koleżanka w moim zbiorze. Dostałam ją przy okazji poszukiwań na fejsie. Donegal szukał testerów. Zgłosiłam się, a co mi tam. I tak oto panienka wylądowała u mnie. Kosztuje 12,49. Szczotka jakich wiele. W moim życiu miałam pewnie z kilkadziesiąt podobnych. Poręczna, standardowe wymiary, dość długie igiełki z plastiku. Końce igiełek oblane chyba też plastikiem, albo jakimś podobnym tworzywem, ot standard. Oczywiście producent obiecuje cuda nie dziwy. Ale szczotka ma dla mnie czesać. Nie szarpać i w sumie tyle. Ta czesze i nie szarpie. Cena też spoko. Dla mnie zwykła szczotka. Mam cienkie i delikatne włosy, szczotka się sprawdza, ale myślę, że lepiej sprawdziłaby się na gęstszych i grubszych kłakach. Nie oszukujmy się- u mnie dużo szczotkowania nie ma, a jej długie zębiory śmiało pomieściłyby dwa razy grubszy pukiel niż mój. Moje chojraki trochę się z niej wyślizgują, No ale czesze, no szczotka jest ok. Co więcej o niej można napisać? Normalna taka.
(Prawie) Tangle Teezer. Kupiłam ją za jakieś 5$ na Aliexpress. Trochę na nieświadomce, bo nie zależało mi żeby mieć podróbkę z napisami czy czymś. Chodziło mi o kształt i o fakt, że szczotka nie pognie się w torebce. Tymczasem przyszła mi TT, oczywiście nie wierzę, że oryginał, mimo firmowego pudełka i innych pierdół. No nic- mam. A miałam okazję używać oryginału i nie widzę żadnej różnicy, ani w miękkości igiełek, ani wizualnie- no dla mnie to jeden chuj. Dla mnie zarówno oryginał jak i podróba są takie same i tak samo chujowe. Dlaczego? A no dlatego, że są kurewsko nieporęczne. Zapytacie więc- po co mi było to gówno kupować? A no do torebki, bo małe i raz na jakiś czas włosy można przeczesać, na przykład kiedy będę na mieście czy gdzieś tam w świecie. Na okazjonalne użycie wystarcza. Dlatego też kupiłam byle co za 5 dolców, które okazało się być prawie TT. Oryginalna torebkowa TT to koszt ponad 50 złotych i nie rozumiem tej ceny. Chyba bym ochujała gdybym kupiła szczotkę do włosów za tyle chajsów. Czesze to fakt. Ale tak samo uczesze Was każda inna i tańsza szczotka. Powtarzam- używałam oryginału koleżanki przez jakiś tydzień i no nie ma bata- gówno takie same jak ta podróba. Nie czaję fenomenu tego drogiego badziewia. I nikt mi nie wmówi, że oh ah- nie dla mnie , nie i koniec. Do torby za 5$ to max ze mnie, do niczego innego toto się nie nadaje, bo leci z rąk jak niemowlęciu kupa w tetrę.
Dzika dziczka z dziczka. Drewienkowa dziczyzna od Ponik’s Professional. Kupiłam ją za około 20 złotych w hurtowni fryzjersko- kosmetycznej w Zamościu ( tutaj za dużym parkingiem na Partyzantów, to chyba ulica Okopowa- kto tutejszy ten wie 😉 ). W każdym razie to mój ulubieniec. Miałam podobną w dzieciństwie i bardzo lubiłam dziczkę, bo nie szarpała mi włosów nawet jak Dziadek zaplatał mi warkocze z czerwonymi kokardami. Tak, tak- Dziadek mnie do zerówki czasem czesał 🙂 Czasem Babcia, czasem Mama, czasem Siostra Mamy- zależy komu się dyżur trafił 😉 Ale tą szczotką nikt mnie nie szarpał. Będąc w hurtowni wyhaczyłam gadzinę i już była moja. I nie zawiodłam się- czesze lekko i nie drapie, miękko rozdziela pasma i włosy się nie elektryzują. Spotkałam się z opinią, że szczotka z włosia dzika ulizuje włosy- gówno prawda. Ładnie czesze i wygładza, ale nic nie ulizuje. Nawet jak włosy nam się gdzieś splączą, to ona ich nie szarpie, tylko gładko je rozplątuje, czego nie mogę powiedzieć o dwóch innych szczotkach, które posiadam. Lubię ją. W każdej kępce dziczych kłaków, siedzi jedna mała igiełka z tworzywa sztucznego. Chyba taki kręgosłup, żeby lepiej nam się po kłakach prowadziła. Mój absolutny faworyt. Używam jej kilka razy dziennie. I to ją najbardziej polecam.
Oczywiście moje opinie są moje i tylko moje. Mam włosy lekkie, cienkie, delikatne i długie- na nich opieram moje testy. Wydaje mi się, że Donegal lepiej sprawdziłby się na grubszych włosach, TT ( nie ważne czy oryginał, czy nie) na tych co im brak trzonka nie przeszkadza, a Ponik’s jest idealny do włosów cienkich, przy grubych pewności nie mam.
No, to czeszę się bardzo, że doczytaliście mój wywód. Powiedzcie mi czym Wy lubicie tarmosić swoją szopę i czy zgadliście która szczotka jest moim faworytem 🙂