Monthly Archives

październik 2015

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (2)

By | Blog, Wywczas | 18 komentarzy
Hola! Ja wiem, że dzisiaj Halołiny, ale jakoś nie przepadam za oklepanymi tematami, no chyba, że ktoś temat ujmie nietuzinkowo. O Rossmannie też Wam nie napiszę, z tego samego powodu. Nie jestem oczywista, a że zaczęłam od hola, to już wiadomo co tam mi w trawie piszczy. Zabieram Was na wycieczkę na Fuerteventurę. Pierwsza część jest TUTAJ. Polecam klikać w fotki i sobie je powiększać 🙂
Startujemy energicznie-wulkanicznie. Autko na Fuertawenturze mieliśmy przez 2 dni. Pierwszego dnia tłukliśmy się po plażach, miasteczku i zahaczyliśmy Puerto del Rosario- czyli stolicę wyspy. Stolica jak stolica, nic zachwycającego, ale jednocześnie urokliwe miasteczko. Połaziliśmy po uliczkach, zajrzeliśmy do portu. Na fotce macie kawałek naszego spaceru promenadą. Na Fuercie nie zaznacie nie wiadomo jakich zabytków. Fuerta jest od rozkoszowania się widokami i przyrodą, a ta zachwyca na każdym kroku. Idealne miejsce do odpoczynku, również aktywnego.
Drugi dzień był bardziej intensywny. Cały dzień postanowiliśmy spędzić w podróży i objechać tyle ile się da. Przed wyjazdem z Polski zaopatrzyłam się w przewodnik po wyspie z Pascala, o tu wrzucałam na Insta- KLIK. Nie jest może jakiś idealny, ale daje dobry zarys najważniejszych punków, które możemy zobaczyć. Przeczytałam cały podczas lotu. W samolocie miałam przyjemność siedzieć obok małżeństwa, które drugi raz leciało na Fuertę, więc połowę drogi przegadałam z sympatycznym Panem. Polecam rozmowy z osobami, które dane miejsce już trochę znają- dowiemy się najwięcej. Pan polecił Ajuy i rybkę w którejś z nadmorskiej restauracji, więc to Ajuy obraliśmy za nasz cel. Z wypożyczalni aut i hotelu zebrałam mapy i ulotki i w drogę.
Wystartowaliśmy w Corralejo i pokierowaliśmy się na południe w stronę La Olivy. Po drodze częstym widokiem są wapienniki, czyli takie piece, które służą do wypieku wapna. Nie wiem czy interesujecie się tym tematem, ale ręczę, że intrygują podczas podróży 😉
W La Olivie na naszej trasie znalazł się kościół Iglesia de Nuestra Senora de la Candelaria. Chyba jedyny kościół jaki widziałam na wyspie. Zero moherów i zero jakiegokolwiek nacisku na religię. I like it. Charakterystyczna budowla, po jej prawej stronie mała knajpka z turystami i ludźmi jak z filmu. Filmowi ludzie to bezstresowi tubylcy. Siedzą, popijają kawę i mają wyjebane. Cudowny widok. Prawie naprzeciwko urząd miasta i jakiś hmm… dziwmy park? Nie wiem co to- dziwaczne budowle. W każdym razie krótki spacer dostarczył nam wrażeń. To senne miasteczko ma też inne punkty do zobaczenia, na przykład  Casa de los Coroneles, czyli dom pułkowników, Casa Mane Centro de Arte Canario– tutaj współczesne wystawy, czy Casa Cilla Museo del Grano gdzie dowiemy się ciekawostek o rolnictwie na wyspie. Ale szczerze- nie pojechałam żeby obskakiwać muzea. Pojechałam żeby odpocząć i nacieszyć się widokami. Dlatego- jedziemy dalej. Kierujemy się na Betancurię.
Trasa przez góry jest niezwykle piękna. Ale uwierzcie- prawie się posrałam. Nie wiem jak można się bać latania, wysokości czy czegoś tam, ale jak mijasz się z drugim samochodem, na wąskim zakręcie, nad przepaścią i w międzyczasie wyłazi Ci na środek diabelska koza, to o kurwa mać. Kopa w majty. Ale jak już jest gdzie się zatrzymać i podziwiać widoki, to kopa się cofa i raduje w kiszce razem z Tobą.
Pierwszy punkt widokowy to obserwatorium po lewej stronie, pominęliśmy tę atrakcję, bo gdzieś w tym czasie wylazła nam ta pierdolona koza. Tuż za obserwatorium, po prawej stronie, przed Betancurią znajduje się punkt widokowy Mirador Morro Velosa. Charakterystyczne miejsce z posągami legendarnych władców Fuerteventury-  Ayos i Guize. Władali sobie wyspą, ale pewien francuz żeglarzyna, zrobił sobie tu wycieczkę i ochrzcił pogan. To tak w skrócie. A chłopy stoją i się gapią w dal.
Zauważyłam, że chłopak po prawej ma wyszurane palce. Pewnie trzeba go złapać za rękę żeby wrócić, czy coś. Potrzymałam go za rączkę, ale ten z lewej zaraz zazdro. No dobra, do ręki nie doskoczę, ale za siurdaka mogę złapać, niech się cieszy. Twardy chłopak powiem Wam, nawet mu powieka nie drgnęła, ale kalisony to miał pełne 😉
Taki widok mają chłopaki co dnia. Piękny! Podobno wszędzie łażą wiewiórki, stąd znaki we wszelkich możliwych miejscach z zakazem dokarmiania. Gryzonie akurat, jak na złość, pochowały się przede mną. Trudno, ich strata 😉
Jedziemy dalej. Kolejny punkcik na mapie. Znowu po prawej stronie, nad urwiskiem, wisi sobie Mirador “Risco de las Penas” w Parque Rural, na którego terenie właśnie sobie przebywamy.
Miło posiedzieć nad przepaścią. A te białe kamyczki za mną, to droga i znowu kupa w portkach.
Wiewiórki ponownie poszły na jakąś libację, towarzyszyły nam za to wdzięczne kruki, które chętnie pozowały do zdjęć.
Jedziemy dalej na południe. Betancurię w sumie oleliśmy- przejechaliśmy przez nią i nie chciało nam się zatrzymywać żeby obczaić jakiś tam kościół. Wolę widoki. Tak prezentuje się wjazd do miasteczka Pajara. Pięknie tam! Troszkę taka dzicz nie skalana turystami. Sennie, swojsko i egzotycznie. Miasteczko to kilka knajpek w centrum. W knajpkach dziadeczki z papierosem, kawą i gazetą. Nie wiem jak te knajpki się utrzymują. Czas się zatrzymał, płynie powoli- inny świat. Trochę zamotała nam się droga. Mniej więcej za tym murkiem z fotki, powinniśmy odbić w prawo na Ajuy. Ale wjechaliśmy do “centrum”, chociaż ciężko to nazwać centrum. No dobra, siku nam się chciało i nie byliśmy pewni gdzie skręcić. No to do knajpki, ktoś pomoże. A tam..
Taaaakiii hoy 😀 Nikt nie panimajut pa angielski. Pęcherz ciśnie, mapa w ręku. Troszkę na migi dogadałam się z miłą Panią. Wskazała toaletę i widząc mapę, załapała dokąd jedziemy. Na migi pokazała gdzie skręcić. Przemili ludzie, choć po angielsku niewiele tam pogadacie. W sumie to nie pogadacie. Ujęła mnie za to otwartość tych ludzi, chęć pomocy. Ha! I za kibel chajsu nie chcieli 😀
Dotoczyliśmy się do Ajuy. Auto najlepiej zostawić przy wjeździe do miasteczka, parking jest bezpłatny, asfalcik, elegancja Francja. Generalnie jadąc na Fuerteventurę zdziwicie się brakiem pazerności tubylców. Nie naciągają, nie oszukują, nie kręcą i nie łupią z dudków jak w Zakopanym. No chyba, że mój czar i urok tak na nich działał 😀
Schodzimy z parkingu stromą uliczką w dół i naszym oczom ukazuje się czarna plaża. Czarna jak sam belzebub! Dobra, jaram się, bo pierwszy raz widziałam czarną plażę i to w dodatku taką, która nie brudzi stóp. Ale co ja tam widziałam, gówno widziałam, ale zobaczę wszystko, o!
I druga strona plaży, z dużą jaskinią. Weszliśmy tylko troszkę, bo strach hehe 😀 No i oczywiście jacyś nieogarnięci turyści. Słuchamy, słuchamy, a tu kurwy lecą. No nieee… jedyni polscy turyści, których spotkaliśmy na wakacjach. A czemu akurat tu? Podobno sporo Polaków przyjeżdża do Ajuy tylko ze względu na nazwę ( “j” czytamy po hiszpańsku jak “h” i tak to każdy chce być w “Ahuj”). Ale chuj z tym. Ci turyści widać, że przyjechali tu tylko dla jaj, bo głośno o tym mówili, dodając przy tym, że beznadziejnie tu. Serio? Pięknie! Przepięknie i urokliwie. Wystarczy polatać po skałkach, poszperać w jaskiniach. Jest cudownie, a samo miasteczko znane dopiero od niedawna. Wcześniej mało kto tu docierał. A teraz czas na obiad…
Poszliśmy do pierwszej od oceanu knajpki. Nie ma różnicy do której pójdziecie, wszędzie takie same ceny i pyszne świeże rybki. Przy samym brzegu restauracji jest 4 lub 5. Zamówiliśmy lokalny specjał za 13 euro. Niedużo według mnie. Sok, woda po euro- nawet u nas jest drożej. Siadamy i czekamy, w tle szumią fale. I oto na stół wjeżdża to…
Vieja- czyli po hiszpańsku “stara”. Rybka o tej wdzięcznej nazwie uroczo się uśmiechała. Oczywiście żeby poznać jej nazwę, musiałam wypytać o nią już w hotelu, gdzie niektórzy znali angielski. Pan w knajpce jedynie co umiał powiedzieć po angielsku to- “fresh, fresh, I make this morning, here,here”- wskazał ręką na przycumowane łodzie, pokazał gestem jak to rano zarzucał sieć lub wędkę, ciężko stwierdzić co zarzucał, ale coś zarzucał, bo pokazał 🙂 Porcja na wypasie, do tego tradycyjne kartofelki w koszulkach (ziemniaki kanaryjskie, papas arrugadas , gotowane w wodzie morskiej), surówki, warzywa, bułeczki, sos ( mojo picon, wersja mojo rojo- czyli czerwony sos z chili, kminku, oleju czosnkowego). Obiad przepyszny! A po obiedzie wracamy do Corralejo. Kierujemy się ponownie w stronę Pajary, potem odbijamy na Costa Calmę, a za La Pared (urocze miasteczko!) skręcamy na północ w stronę Puerto del Rosario. I hopla wschodnim nabrzeżem przez Tarajalejo i inne miejscowości gonimy, bo post się zrobił długi jak wystąpienie polityka.
Za Puerto del Rosario mijamy wulkan i już prawie jesteśmy na miejscu. W tym miejscu zaczynają się wydmy. To taki fajny, naturalny drogowskaz. Chociaż na Fuercie drogowskazów nie brakuje. Jazda jest przyjemnością, trasy świetnie oznakowane, a ruch niewielki.
Na wyspie nie brakuje też wiatraków. Są wszędzie. I takie oto zabytkowe i takie, które śmigaja wyczarowując energię wiatrową, w końcu Fuerteventura to wietrzna wyspa i dosłownie i w przenośni. O dziwo wiatraki nikomu nie przeszkadzają. Ba! W Corralejo, niemal w centrum, stoją dwa piękne kolosy! Na południu widzieliśmy całe, ogromne połacie wiatraków, które naginają aż miło. Nikomu nie wadzą, kury się niosą, a kozy octu nie dają tylko mleko jak na kozy przystało. U nas pewnie zaraz byłby protest 😉
Kiedy naszym oczom ukazuje się Lobos- wyspa w tle, wiemy, że jesteśmy niemal na miejscu. Na Lobos nie starczyło nam czasu, no kurde tydzień to nie tak dużo, a chcieliśmy też odpocząć 😉
Dojechaliśmy do końca. Ciekawe kto dotrwał? Oczywiście to wciąż nie koniec postów z tej serii. Dziś był zarys małej wycieczki. Jeszcze Wam tu pomarudzę o innych ciekawostkach, bo wierzę, że komuś przyda się garść informacji. To co? Czekacie na następny post?

Nasienie we włosach ;)

By | Bjuti Pudi, Blog | 18 komentarzy
Od dwóch dni jestem zajęta parciami. Wspólnie z koleżankami “rodzimy” dziecko koleżanki. Chciałabym poprosić całą Polskę- przyjcie z nami! Chociaż i tak liczę, że Malutka urodzi się chwilkę po północy- miałabym prezent imieninowy 😉 Nooo jutro możecie mnie odwiedzić z flaszką, bo nie wiem czy w moim wieku jeszcze mogę obchodzić urodziny, a imieniny owszem. Jeśli już jesteśmy w temacie flaszek i butelek, to pamiętacie o takiej mini współpracy, którą nawiązałam grubo ponad miesiąc temu? Dostałam taką słitaśną paczuszkę do przetestowania.
Szampon zwiększający objętość Jagody Goi 250 ml KLIK oraz Odżywczy olejek do włosów Golden Rose Oil 10 ml KLIK.
Można powiedzieć, że olejek to taka spora próbka, bo normalna buteleczka tego specyfiku ma 100 ml. Jeśli chodzi o szampon, to producent posiada takie gabaryty w sprzedaży, choć podlinkowałam większą opcję, bo akurat tego smaku na stronce nie mogłam się doszukać. Ale oki, lecimy z koksem.
Szampon. Dziadyga robi karierę w blogosferze. Mnie też przyciągnął z głupiego powodu- nasionka. Ale o co się rozchodzi? Otóż w butelce siedzi nasienie grozy, kto wie, może sam szatan z tego wyrośnie 😉 Diabelskie nasienie, to prawdopodobnie moja przyszła roślinka, o ile ją wyhoduję nie zapominając o podlewaniu. Siedzi ona w butli po to, żeby udowodnić, że szampon jest mega hiper eko i nawet nasionka mają się w nim dobrze. Od prawie dwóch miesięcy używam myjaka i mam jeszcze połowę, więc wydajność zacna, a do nasionka dojdę pewnie w nowym roku. Cała gama produktów O’right to kosmetyki naturalne. Nawet butelka jest zrobiona z zaczarowanego tworzywa, które rozkłada się w przeciągu roku. Flaszka może być więc naturalnym nawozem dla przyszłego drzewka. Ale ja doczytam, że roślinka szybciej wykiełkuje bez flachy, więc tutaj testów nie będę przeprowadzać. No sorry 😉
Ale pieprzę tak o tych roślinkach, nasionkach, chyba skrzywienie zawodowe 😉 Tymczasem do wuja wafla to szampon jest najważniejszy. Dzielnie używam i stwierdzam, że szampon jest fajowy. Idealnie wpasowuje się w rodzaj moich włosów. Rzeczywiście lekko unosi włosy u nasady. Po kilku tygodniach zauważyłam też, że włosy mniej mi się przetłuszczają. I tutaj biję ukłony jak pijak przed ostatnią szklaneczką taniego wina. Szampon dosyć wydajny, używam takiej normalnej ilości do mycia i ładnie się pieni. Może nie robi wielkiej czapy z piany, ale nie jest źle. W końcu w składzie dość delikatne substancje, więc nie będzie jakichś monstrualnych pianowych rewelacji. Włosy są odświeżone i ładnie pachną. A właśnie! Zapach! Delikatny aromat jagód goi, lekko roślinna nuta zapachowa w tle- ładnie, bez żadnych wkurzających smrodków, subtelny i trwały zapaszek. Kupowałabym! Tylko jest jeden minus…cena. 250 ml to jakieś 80 złotych. I dla mnie tu jest amen. Nie jestem w stanie wydać tyle złotówek na szampon. W sumie to nawet mogłabym sobie na niego pozwolić, ale sumienie by mnie zeżarło. Jednak wolę odłożyć na większe szaleństwa parę złotych, niż kupić kosmetyki. Ale jeśli ktoś z Was nie ma tak drżącej ręki do wydawania, lub jest maniakiem eko kosmetyków- polecam wypróbować.
A teraz olejek. Tak jak wspomniałam- to taka większa próbka, 100 ml kosztuje 126 złotych. I już znowu za portfel bym się złapała. No sęp jestem, no na ciuchy i kosmetyki nie lubię wydawać. Paradoks no nie? Bloguję między innymi o kosmetykach, a sępię na nich. No tak już mam, kasę wolę przetupać na wakacjach czy jakichś atrakcjach, które pozostaną w głowie 😉 Ale! Olejek jest ok.
Mój okaz siedział w kartoniku. A potem w buteleczce siedział. A ta butelka ze szkła została stworzona i uwieńczona dozownikiem. Ponieważ opakowanie nie jest jakieś ogromne, stosuję olejek na końcówki. Po myciu wsmarowuję kilka kropelek w końce włosów, a to co zostanie na rękach, rozprowadzam na włosach. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, a w sumie nos, to zapach. Bardzo intensywny, różany zapach, ale taki troszkę nieoczywisty, róża szampańska nie jest aż tak dusząca, choć niezwykle mocna. Czasem traktuję olejkiem suche włosy żeby się nie puszyły i to im pomaga. Może nie są do końca ujarzmione, ale wyglądają zdecydowanie lepiej. Maź szybko się wchłania i nie obciąża włosów, nie tłuści. Dobrze zabezpiecza końcówki, nie potrafię natomiast jednoznacznie stwierdzić czy nabłyszcza, bo stosuję go bardzo oszczędnie, a poza tym z moich włosów ciężko wydobyć blask.
Tutaj skład, mamy tu między innymi lekki silikon rozpuszczalny wodzie i ekstrakty roślinne, troszkę innych substancji. Olejek jest ok, nie zawiódł mnie, ale szczerze mówiąc nie powalił też na kolana. Szampon polubiłam bardziej.
O’right  znajdziecie też na fejsie. Kiedy dostałam kosmetyki do testów, w Poznaniu była nawet impreza, gdzie produkty z mojego posta miały swoją premierę KLIK. Niestety, dla mnie to drugi koniec Polski i nie mogłam tam być.
Podsumowując- kosmetyki są dobre. Dla mnie ceny są oporowe, jednak na cenę składa się to, że kosmetyki są organiczne, najwyższej jakości, nawet opakowania są eko- za to płacimy więcej. Jeśli więc jesteście w stanie uzupełnić swoje kosmetyczki o te produkty- polecam.
Ps. A ja nie mogę się doczekać mojego drzewka 😀

Wilgotne fantazje

By | Bjuti Pudi, Blog | 28 komentarzy
Nie oszukujmy się…większość osób to lubi. I ja tez lubię. Lubię zdecydowanie wziąć do ręki. Chwilę nacieszyć się widokiem. Później delikatnie zabieram się za skórkę. Uwielbiam kiedy nieśmiało schodzi z trzonu. Później niewiele trzeba. Wystarczy włożyć do ust. I to jest właśnie ten najlepszy moment. Potem chwilę zabawy z językiem. Ten moment mógłby trwać wiecznie…
Ten dzień był dniem jakich wiele. Zajęta swoimi sprawami krzątałam się po domu. Mój wzrok przykuł on. Zapomniany, niechciany…taki smutny i nie w pełni sił. Zrobiło mi się go szkoda. Wzięłam go do ręki, ale to nic nie zmieniło. Ale przecież nie mógł się zmarnować, nie mógł pozostać bezużyteczny. Delikatnie odchyliłam skórkę, spojrzałam raz i drugi i już wiedziałam co robić dalej. Łapczywie chwyciłam za widelec. Robiliście to kiedyś widelcem? Ugniatanie pozornie niedbałe sprawia, że efekt jest niesamowity. Strasznie lubię ten moment kiedy panuję nad sytuacją, kiedy widelec niedbale napiera na każdą jego cząstkę. Dodałam troszkę słodyczy. W końcu nie jestem wyuzdanym ugniataczem. Samo ugniatanie to nie za wiele. Odrobina nawilżenia też jest ważna, kto wie czy nie kluczowa! Do całkowitego spełnienia brakowało mi tylko jednego- tej białej, lekko lepkiej substancji, tego uwieńczenia. Tak! Tak! Mam to! Już, teraz! Wszystko ląduje na…moich włosach! Szaleństwo! Czy wcieracie czasami takie hmmm… eliksiry we własne włosy? Czy czujecie przy tym taką ogromną radość? Świat wiruje!!!
Banan, zapomniany, ale nigdy bezużyteczny. Łyżka miodu i łyżka czyściutkiego żelu aloesowego. Dodatkowo łyżka Kallosa jagodowego. To właśnie ten wilgotny eliksir oblepił moje włosy. Włosy, które noc spędziły w oleju z orzecha włoskiego, który rozsmarowałam na aloesowym żelu, który uwielbiam. Banalny przepis. Zachwycające rezultaty. Dwie godzinki na włosach, żeby nadać im blask i genialne nawilżenie. Wszystko zmyłam leciutkim szamponem i jeszcze na 5 minut nałożyłam Kallosa. Efekty? Proszę.
Moje suchary są w coraz lepszym stanie. Niestety obawiam się, że nigdy nie będą mega długie, bo rosną sobie gdzieś do tego momentu i końcówki zaczynają się przerzedzać. Taki ich urok. Zawsze miałam cienkie i delikatne włosy. Z gówna bata nie ukręcę. Życie Szu!
Ale to co, że może nigdy nie będą do pasa? Od czerwca nie farbuję. Dwa lata olejuję. Regularnie podcinam- ostatnio 4 centymetry. W sumie to nie mam parcia na długość, chociaż fajnie by było gdyby były długie jak obietnice wyborcze.
Na tym zdjęciu nie widać akurat ich jakości, ale taka jedna Gosia chciała zobaczyć ich długość. No to jest tak, kawałek za stanik. Są fajne, lubię je. Są miękkie i przyjemne w dotyku i nie muszą się nikomu podobać- ja je uwielbiam 🙂

Wywczas z Pudernicą- Fuerteventura (1)

By | Blog, Wywczas | 21 komentarzy
Zrobiło się już tak paskudnie, zimno i mokro, że zabieram Was na wycieczkę! Kilka osób upominało się o tekst o moich wrażeniach z pobytu na ostatnich wakacjach. Długo się wahałam, ale w sumie- taki post się przyda osobom, które wybierają się na Fuertę. W necie jest mało info na temat tej wyspy. Sama szukałam długo i wytrwale wszelkich informacji przed wyjazdem i powiem Wam, że znalazłam mało konkretnych tekstów. No to będzie konkretnie. I długo. I pewnie podzielę to na więcej postów, bo w jednym będzie ciężko. Za to postaram się Wam przekazać dużo przydatnych ciekawostek i wskazówek. Fotki będą różne- fajne kadry i zwykłe pstryki z telefonu.
Wycieczkę kupowałam w laście, bo (nie)stety nie jestem w stanie zaplanować wakacji pół roku wcześniej. Za to last minute to zawsze oszczędność. No i nie zawsze lecimy od razu. Ja miałam tydzień na spakowanie 😉 Wycieczkę kupowałam w biurze Travel&Holidays w Lublinie, na ulicy Kapucyńskiej 6. Biuro nie ma niestety strony internetowej, ale bardzo serdecznie polecam Wam to miejsce. Miła obsługa, nie wciskają nam kitu, nikt nie naciąga, świetnie pomagają w wyborze wakacji, hotelu zgodnie z naszymi preferencjami- zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem naszych oczekiwań. Pani Eliza to anioł- załatwi parking na lotnisku, wszystko wytłumaczy. Z usług biura korzystałam nie pierwszy raz i za rok znowu tam pobiegnę. Wycieczka trafiła się z Itaki. Nigdy nie latam z jakiegoś biura- krzaka, które padnie po miesiącu. Itaka jest godna zaufania. Tylko nie słuchajcie tych wszystkich rezydentów, bo pierdolo od rzeczy. Raz byłam na spotkaniu z rezydentem i dałam sobie spokój- strata czasu. Jeszcze nigdy nie latałam na wczasy na własną rękę. Trochę dlatego, że nigdy nie zastanawiałam się nad faktem jak to wszystko samej zorganizować. A trochę z lenistwa- nie chce mi się wszystkiego samej załatwiać, dzwonić, mailować, rezerwować. Lubię zapłacić za wszystko i mieć w dupie organizacje. Jak się trafi na dobrą okazje- to nie wchodzi to wcale drożej. Może kiedyś mi się zechce. No matter. Lecimy.
Dolecieliśmy w nocy. Koło południa miałam taki obrazek za oknem. Chce się żyć. Czemu koło południa? Otóż pogoda na Fuerteventurze zaskakuje- rano bywa pochmurnie, ale w ciągu chwili chmury znikają i mamy ukrop. Słońce smali dość srogo. Wiaterek trochę pomaga. Ale…wrzesień to miesiąc kiedy wiatry są delikatniejsze, wysoka temperatura bardziej odczuwalna, a woda w oceanie najcieplejsza. Kolega radził mi wziąć kilka bluz na wieczór, bo kiedy nie ma słońca, wiatr potrafi być chłodny. Wzięłam i użyłam tylko raz. Jednak we wrześniu nie wieje tak strasznie jak w lipcu i sierpniu. Można goło nakurwiać makarenę w środku nocy.
Hotel, w którym zatrzymaliśmy się z Niemężem to Aloe Club w Corralejo KLIK. Mogę go śmiało polecić. Ludzie oczywiście zawsze się czegoś przyczepią, ale dla mnie hotelisko w dechę. Kiedy czytałam opinie przed wyjazdem, nie wiedziałam czy się śmiać czy płakać, ludziom przeszkadzała na przykład mrówka w salonie 😀 Czujecie to cebulactwo?! Mrówka! Ja pierdolę! Obejrzyjcie sobie polski film Last Minute 😀 Ogólnie to żarcie pyszne, codziennie inne lokalne przysmaki do skosztowania. Ja lubię jeść, więc dobre żarcie to u mnie podstawa. Obsługa sympatyczna. W recepcji Polka, którą oczywiście wypytałam o to jak tam się żyje, co z netem i podatkami…no wiecie- na wypadek, jakby trzeba było z kraju spierdalać, to lepiej wiedzieć;) W hotelu kompleks basenów, na fotce tylko “moja” połówka Aloe.
Hotel Aloe Club położony w dogodnej lokalizacji. 5 minut
spacerkiem do najbliższego centrum handlowego i niewiele więcej do centrum
miasta. Do najbliższej plaży 10 minut drogi. Mimo tych niewielkich odległości,
nie mam nic do zarzucenia, tym bardziej, że taksówki bardzo tanie, tańsze niż w
Polsce. Dojazd na ” plażę Wydmy” to koszt niecałych 5 euro.  Taniej niż u nas. Można poczuć się jak człowiek i bujać się taksami za grosze 😉 A serio- to jest to wygodna opcja. Ta łączka to początek słynnego Parqe Natural de las Dunas, czyli tak zwane wydmy 😉
Hotel bardzo duży, ale o niskiej zabudowie. Świetny kompleks
basenów. Minusem było tylko to, że woda w nich była chłodna, żeby nie
powiedzieć zimna. Byłam miło zaskoczona, ponieważ internet był nie tylko w
lobby, ale w całym hotelu. Co prawda FiFi karygodne, ale było w cenie, nie będę wybrzydzać.  Poza tym- suszarka była w łazience bez kaucji- jak
wspominano w katalogu. Co prawda nakurwiała na gorąco, ale była 😀 Apartament składał się z dużego salonu z aneksem, kącikiem kuchennym,łazienki z prysznicem i sypialni. Sprzątane regularnie. Wszystko git malina. Hotel ma 3,5 gwiazdki, ale porównując z np Grecją to tak jakby miał 4,5 gwiazdki. Polecam pokój 114 🙂 Wokół basenów- zadbane palmy i inne
egzotyczne rośliny i nagie ludzie :D. Bardzo ładnie zagospodarowana przestrzeń hotelowa. Świetna baza wypadowa. Samo Corralejo, to najlepsze miasto
na wyspie, sądząc po naszych podróżach po Fuerteventurze. Dużym
plusem jest fakt, że w hotelu można wynająć auto. Koszt to od około 40 euro za
dzień. Tyle samo co w wypożyczalniach w mieście- więc nie warto chodzić i
szukać, można to załatwić na miejscu. Świetne udogodnienie, z którego polecam
skorzystać. Kierowcy jeżdżą uważnie i kulturalnie. Wszyscy grzecznie zatrzymują
się przed przejściami dla pieszych. Bardzo bezpieczne miejsce! Bez auta na Fuercie ani rusz. My wzięliśmy autko na dwa dni i objechaliśmy niemal całą wyspę. Ale o wycieczkach, napisze Wam w innym poście, żeby nie mieszać. Grunt to nie kupować wycieczki z biura, z którego się leci, bo koszta są ze 2 razy wyższe, niż jak wypożyczymy auto sami.
Najlepsza reklama w historii Seata. Czy ktoś z mediów motoryzacyjnych mnie czyta? Chętnie podejmę się współpracy- Wy mnie na wczasy z moim Szanownym Szoferem Niemężem, dajecie autko, a ja Wam robię foty roku i nakurwiam tekst dziesięciolecia 😉 Benzyna w śmiesznej cenie- litr 95 niecałe euro, 98- niewiele powyżej euracza. Tak jak pisałam, autko braliśmy w hotelu od wypożyczalni Hertz, która siedzibę ma w centrum Corralejo. Ibiza nowa, 5 tysięcy kilometrów, wszystko sprawne, żadnych wieśniackich naklejek wypożyczalni- można brykać. Furę dostajemy z pełnym bakiem i z pełnym musimy oddać. Zrobiliśmy ponad 300 kilometrów, za wahę wyszło 20 euro-śmiech na sali. Do nowego auta lejemy 98, jasna sprawa. Trzeba zostawić kaucję, z karty- sto biedaeuro, w gotówce 200. Mamy pełen pakiet ubezpieczeń, bez kruczków, wszystko w cenie.
Zaskoczyła mnie ufność Pani z wypożyczalni. Kiedy pojechaliśmy odstawić auto, nie było miejsca parkingowego w pobliżu. Powiedziałam, że samochód zatankowany i cały, powiedziałam gdzie stoi. Myślałam, że ktoś pójdzie obczaić czy wszystko ok. Ale skąd! Pani wzięła tylko kluczyki i podziękowała. Kurwa, miałam ochotę jej powiedzieć, żeby tak nie ufała ludziom, a już szczególnie Polakom 😀 Nie chcę tu wiecie mądrzyć się, że polaki- cebulaki czy coś, ale ziarnko prawdy w tym jest. Znam mnóstwo osób, które by impezowały w furze, tłukły po najgorszych wertepach i kręciły wałki na paliwie…A propos paliwa! Mieliśmy niezłą zagwostkę na stacji paliw. UWAGA! Na większości stacji na wyspie, pierwszy i ostatni dystrybutor jest przedpłatowy. Nigdzie tego wcześniej nie widziałam, nikt o tym nie pisał. A na stacji zonk. Kurwa jak to działa. Głomb z Polandii jak nic 😉 No i co było robić. Zaczepiłam jakiegoś gościa, który tankował przed nami. Wyglądał na tutejszego, auto zakurzone- pomyślałam, że on zna sekret czemu waha nie leci. Pan okazał się Polakiem 🙂 Boże, my serio jesteśmy wszędzie. Gościu mieszka na Fuercie od lat, więc wypytałam go nie tylko o tankowanie. Jak to ja- od razu wywiad przeprowadzam 😉 Pozdrawiam Pana z włosami w kitce z ciemnej Corolli! Ponieważ nie byliśmy pewni ile benzyny wyjeździliśmy, podjechaliśmy pod dwójkę, żeby zatankować normalnie, bez przedpłaty 😉   No i co, co Pan powiedział? “Nie wracajcie kurwa do tej Polski- tu jest zajebiste życie!”. I teraz zaczęłam rozważać te słowa na poważnie…
Co widziałam, co jadłam, czego jeszcze się dowiedziałam i ile kosztuje piwo,a nie tylko paliwo- powiem Wam w kolejnych postach z cyklu Wywczas z Pudernicą 😀

Chodź, wysmaruj mi twarz- na żółto i na niebiesko

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Lubię i wiem, że Ty też lubisz. Ciepła dłoń przesuwa się delikatnie po skórze, a za moment zaczyna swój niepowtarzalny taniec. Piruety, ostre zakręty, łagodne kółeczka. Nagle mocne tarcie, krew bryzga po ścianach, skrawki skóry odrywają się i z plaskiem spadają na podłogę. Krew, znój i niepohamowana chęć zadania bólu. Ostro i klawo jak cholera. Lubisz, no nie? Po wszystkim jesteś odprężona, Twoja skóra gładka, a Ty spełniona.
Jak zwykle poleciałam z fantazją. Ale Wy przecież wiecie jak bardzo lubię ostry…peeling. Jeśli do ostrego peelingu dodamy jeszcze kojącą maseczkę- jest świetnie. A jeśli możemy mieć wszystko w jednym. Bajka! Da się? Się da. Ostatnio nawet nie kupuję korundu, który nadal uwielbiam, ale mam coś lepszego niż on.
Pamiętacie jak wspominałam Wam o współpracy z Cobest? Ich proste produkty powalają mnie na kolana. Pan Witold podczas pierwszej rozmowy powiedział, że jest spokojny o moje recenzje, bo nie zna osoby, która by się na kosmetykach od nich zawiodła. Przyłączam się do grona zadowolonych osób, które miały okazję poznać glinki Rapan. I nie mówię tego ze względu na współpracę, mówię to, bo tak jest. Dzisiaj biorę na tapetę glinki, które stosowałam na moim ryju. Lubię dobry peeling i glinki- o tym już wiecie, bo na moim blogu temat glinek i ostrej jazdy po naskórku, powraca jak bumerang.

Zacznijmy od żółtej glinki Rapan. Informacje macie powyżej, więc pozwolę sobie przejść do mojej opinii, bo wiem, że to najbardziej wszystkich interesuje. Żółtka kładłam raz w tygodniu, ponieważ chyba wszystkie glinki w tym kolorze należą do najsilniejszych. Więcej niż ten jeden raz- nie radzę, bo można przesuszyć sobie nadmiernie skórę. Ta kolorowa koleżanka jest niezastąpiona szczególnie u osób, które maja skłonności do trądziku, wyprysków, zaskórników, maja cerę tłustą. Moja cera nie jest jakoś mocno kapryśna, ale zaskórniki, zarówno otwarte, jak i zamknięte, to moja zmora. O ile otwarte dziady wypleniam na bieżąco czarną maską AFY, tak te zamknięte są bardziej uparte. Żólta glinka wyeliminowała u mnie jakieś 70-80 procent zamkniętych nikczemników! Świetnie oczyszcza twarz, ściąga pory, skóra jest dłużej matowa i generalnie gęba po niej jest taka, że można iść do ludzi. Wiem co mówię, bo zaczęłam ja stosować w połowie sierpnia. Tak, tak, u mnie testy to nie w kij dmuchał- serio muszę z kosmetykiem pobyć, żeby o nim coś napisać. Regularne stosowanie glinki żółtej zabiło zaskórniki zamknięte i ogólnie poprawiło wygląd buzi. Wyskakuje mi coraz mniej niespodzianek. Podczas urlopu nie kładłam żadnych pudrów, podkładów, róży- no dajcie spokój, wakacje nie są od malowania, a gęba wyglądała świetnie. Mimo regularnego stosowania, mam jeszcze pół słoiczka! 120 gramów, to koszt 24 złotych KLIK, jak dla mnie cena świetna, działanie jeszcze lepsze.
Niebieska glinka Rapan. Czym się różni? Przede wszystkim jest delikatniejsza. Polecana osobom o skórze wrażliwej, delikatnej, skłonnej do podrażnień. W swoim składzie ma mniej tlenku żelaza, który to nadaje kolor i moc glinkom żółtym. To, że glinka jest delikatniejsza, nie znaczy, że gorsza- przeciwnie. Najfajniejsze co zaobserwowałam, to niebieska siostra genialnie łagodzi podrażnienia. Jak to baba, lubię czasem wsadzić paluchy tam gdzie nie trzeba- wyduszę jakiegoś syfka, a potem jęk, bo czerwona plama. Na wszelkie czerwone placki mam rozwiązanie- ta oto zacna glinka. 15 minut na twarzy i zaczerwienienia brak. No dobra mały ślad jest, ale nie naleśnik na pół gęby. Bardzo zacnie ukołysze gębę do snu, złagodzi zaczerwienienia, wypryski. Buzia jest ukojona i wyraźnie w lepszej kondycji. Mam wrażenie, że gęba jest lepiej odżywiona i nawilżona. Bardzo przyjemny efekt ukojenia. Cena taka sama jak glinki żółtej, wydajność tak samo w dechę.
Obie maseczki sporządzam przy pomocy toniku z soli jeziorowej Rapan KLIK. Glinki maja postać gęstej papki. Do miseczki wrzucam małą łyżeczkę glinki i dodaję odrobinę soli jeziorowej, mieszam i na twarz hopla. Masuję i pocieram twarz i już mam peeling, bo glinki maja w sobie mnóstwo kryształków krzemu, który genialnie złuszcza martwy naskórek. Przy lekkim masażu mamy lekki peeling, a ja, wiadomo- jadę z tym koksem na ostro. Lubię czuć tą moc! I czuję. Po wytarmoszeniu ryja, rozprowadzam maskę i trzymam ją te 15 minut, czasem dłużej, jak mi się zapomni. Mycie to poezja- pierwsze glinki w historii, które nie mażą się jak psia kupa, tylko łatwo się zmywają. Na koniec oblecę jeszcze ryj solnym tonikiem i już.
Tutaj macie jeszcze więcej informacji o glinkach Rapan- KLIK. Uważam, że nie ma sensu przepisywać tego, co już zostało napisane. W skrócie napiszę, że są zajebiste 🙂 Oczywiście nasze błotka można dowolnie mieszać, dorzucać składników i tak tez uczynię. W pierwszej kolejności chciałam przetestować je solo, żeby nic nie zachwiało moich obserwacji. Próbowałam jedynie mieszać żółtka z niebieszczyzną i tonikiem oczywiście. Bardzo dobre połączenie, łagodność niebieskiej i siła żółtej świetnie się uzupełniają. Taka mieszanka łagodzi, oczyszcza, a jednocześnie nie wysusza buzi. Oczywiście to nie koniec moich eksperymentów, glinek mam jeszcze dużo, a ja eksperymenty lubię 🙂
No i tak to kolejne glinki mnie zachwyciły. Powtórzę- kocham glinki, a te w szczególności. A jak u was z glebowymi maseczkami? Który kolor jest Waszym ulubionym glinkowym kolorem? A może mieliście już przyjemność z Rapanowymi specjałami?

Kilka słów o tarmoszeniu szopy

By | Bjuti Pudi, Blog | 27 komentarzy
Jestem ciekawa czy często to robicie dziewczyny. Ciekawi mnie czy jesteście przy tym delikatne, a może lubicie ostrą jazdę. Może zaczynacie od końcówki, a może po prostu bierzecie do rączki i przeciągacie po całości? Lubicie przecież czuć tą gładkość i śliskość pod palcami. Jasna sprawa. A po wszystkim jest tak pięknie i po naszej myśli. No prawie zawsze…
Co to za zagadka? Zwierzątka tego nie robią. Ale jak człowiek trzyma zwierzątka to im to robi. Chyba, że ma rybki. Rybkom się tego nie robi. Chyba, że przed smażeniem i do tego robi się to nożykiem. Rybki w takim razie odpadają. Faceci robią to rzadziej, kobiety częściej. Kobiety mają pod tym względem najebane. Nie wszystkie oczywiście, ale znam takie co mają nierówno pod sufitem. Ja troszkę chyba też mam, ale mną bardziej kieruje ciekawość niż reklama. No, a sufit zawsze można pociągnąć gładzią.
No kurwa! Czeszecie się, no nie?
Oto zestaw moich szczocich przyjaciół. Jedna z nich to mój ulubieniec. Jak myślicie- która? Dajcie znać w komentarzu, która z nich pierwsza Wam przyszła do głowy, a ja tym czasem napiszę kilka słów o każdej z nich.
Donegal balance brush, to najmłodsza koleżanka w moim zbiorze. Dostałam ją przy okazji poszukiwań na fejsie. Donegal szukał testerów. Zgłosiłam się, a co mi tam. I tak oto panienka wylądowała u mnie. Kosztuje 12,49. Szczotka jakich wiele. W moim życiu miałam pewnie z kilkadziesiąt podobnych. Poręczna, standardowe wymiary, dość długie igiełki z plastiku. Końce igiełek oblane chyba też plastikiem, albo jakimś podobnym tworzywem, ot standard. Oczywiście producent obiecuje cuda nie dziwy. Ale szczotka ma dla mnie czesać. Nie szarpać i w sumie tyle. Ta czesze i nie szarpie. Cena też spoko. Dla mnie zwykła szczotka. Mam cienkie i delikatne włosy, szczotka się sprawdza, ale myślę, że lepiej sprawdziłaby się na gęstszych i grubszych kłakach. Nie oszukujmy się- u mnie dużo szczotkowania nie ma, a jej długie zębiory śmiało pomieściłyby dwa razy grubszy pukiel niż mój. Moje chojraki trochę się z niej wyślizgują, No ale czesze, no szczotka jest ok. Co więcej o niej można napisać? Normalna taka.
(Prawie) Tangle Teezer. Kupiłam ją za jakieś 5$ na Aliexpress. Trochę na nieświadomce, bo nie zależało mi żeby mieć podróbkę z napisami czy czymś. Chodziło mi o kształt i o fakt, że szczotka nie pognie się w torebce. Tymczasem przyszła mi TT, oczywiście nie wierzę, że oryginał, mimo firmowego pudełka i innych pierdół. No nic- mam. A miałam okazję używać oryginału i nie widzę żadnej różnicy, ani w miękkości igiełek, ani wizualnie- no dla mnie to jeden chuj. Dla mnie zarówno oryginał jak i podróba są takie same i tak samo chujowe. Dlaczego? A no dlatego, że są kurewsko nieporęczne. Zapytacie więc- po co mi było to gówno kupować? A no do torebki, bo małe i raz na jakiś czas włosy można przeczesać, na przykład kiedy będę na mieście czy gdzieś tam w świecie. Na okazjonalne użycie wystarcza. Dlatego też kupiłam byle co za 5 dolców, które okazało się być prawie TT. Oryginalna torebkowa TT to koszt ponad 50 złotych i nie rozumiem tej ceny. Chyba bym ochujała gdybym kupiła szczotkę do włosów za tyle chajsów. Czesze to fakt. Ale tak samo uczesze Was każda inna i tańsza szczotka. Powtarzam- używałam oryginału koleżanki przez jakiś tydzień i no nie ma bata- gówno takie same jak ta podróba. Nie czaję fenomenu tego drogiego badziewia. I nikt mi nie wmówi, że oh ah- nie dla mnie , nie i koniec. Do torby za 5$ to max ze mnie, do niczego innego toto się nie nadaje, bo leci z rąk jak niemowlęciu kupa w tetrę.
Dzika dziczka z dziczka. Drewienkowa dziczyzna od Ponik’s Professional. Kupiłam ją za około 20 złotych w hurtowni fryzjersko- kosmetycznej w Zamościu ( tutaj za dużym parkingiem na Partyzantów, to chyba ulica Okopowa- kto tutejszy ten wie 😉 ). W każdym razie to mój ulubieniec. Miałam podobną w dzieciństwie i bardzo lubiłam dziczkę, bo nie szarpała mi włosów nawet jak Dziadek zaplatał mi warkocze z czerwonymi kokardami. Tak, tak- Dziadek mnie do zerówki czasem czesał 🙂 Czasem Babcia, czasem Mama, czasem Siostra Mamy- zależy komu się dyżur trafił 😉 Ale tą szczotką nikt mnie nie szarpał. Będąc w hurtowni wyhaczyłam gadzinę i już była moja. I nie zawiodłam się- czesze lekko i nie drapie, miękko rozdziela pasma i włosy się nie elektryzują. Spotkałam się z opinią, że szczotka z włosia dzika ulizuje włosy- gówno prawda. Ładnie czesze i wygładza, ale nic nie ulizuje. Nawet jak włosy nam się gdzieś splączą, to ona ich nie szarpie, tylko gładko je rozplątuje, czego nie mogę powiedzieć o dwóch innych szczotkach, które posiadam. Lubię ją. W każdej kępce dziczych kłaków, siedzi jedna mała igiełka z tworzywa sztucznego. Chyba taki kręgosłup, żeby lepiej nam się po kłakach prowadziła. Mój absolutny faworyt. Używam jej kilka razy dziennie. I to ją najbardziej polecam.
Oczywiście moje opinie są moje i tylko moje. Mam włosy lekkie, cienkie, delikatne i długie- na nich opieram moje testy. Wydaje mi się, że Donegal lepiej sprawdziłby się na grubszych włosach, TT ( nie ważne czy oryginał, czy nie) na tych co im brak trzonka nie przeszkadza, a Ponik’s jest idealny do włosów cienkich, przy grubych pewności nie mam.
No, to czeszę się bardzo, że doczytaliście mój wywód. Powiedzcie mi czym Wy lubicie tarmosić swoją szopę i czy zgadliście która szczotka jest moim faworytem 🙂

Myj ryj

By | Bjuti Pudi, Blog | 10 komentarzy
Co ma robić żel do mycia ryja? Myć ryj. No i nie oszpecać ryja. Szczególnie jak ktoś i tak z natury jest szpetny. No, bo po co komuś dowalać? No własnie. I oto tak, już dawno temu, dostałam żel do mycia ryja od eZebra. Dostałam i zaczęłam testować, a że żelu nie wytestuję w tydzień, to trochę mi zeszło, bo nie jestem patałachem żeby fruu recenzję na odpierdol zrobić.
Bourjois, Odświeżająco-nawilżający żel do mycia twarzy.
W drogeriach lata po jakieś 14 zeta. Na eZebra taniej- 9,46 złotówków. Wiadomo- dla sępów jak ja, miejsce idealne 🙂 Po co przepłacać, jak za jeden grosz można umyć 7 talerzy z Panią ze Wspólnej? No to wio. Tubka ma 150 mililitrów. Przeważnie żele maja 200, ale za to ten żel jest wydajny, więc jeden chuj. Kolory opakowania ładne, burżuazja prawie jak torebka od Szanela (byle nie podróba 😀 ). Napisy, takie tam. No ja na opakowania jakoś tam nie zwracam uwagi. Użyteczność opakowania już bardziej mnie interesuje. Tubka poręczna, także git majonez Czytelniki. Zatrzask się nie urwał od dwóch miesięcy, to i się nie urwie, tuba miękka, wysyra co trza, a my widzimy ile mazi jest jeszcze w środku.
Skład jaki jest każdy widzi. Jakoś nic nie powala, ale mnie nie wypryszczyło, znaczy, że przemiału z noworodków lam w środku nie ma. Żel ma piękny zapach. Przynajmniej dla mnie. Takie świeże ogórki- bardzo lubię takie aromaty. Przy upałach, które już niestety za nami, zapaszek był idealny. Dodatkowo żel faktycznie działał odświeżająco. Możliwe, że to świeży zapach robił robotę i mnie psychicznie tak ustawiał, że skoro pachnie świeżo to i odświeża. No matter. Konsystencja gałgana gęsta, zwarta i gotowa do działania. Wystarczy odrobina i ryj umyty. Pieni się bardzo delikatnie, tworząc taką kremową piankę. Przy zmywaniu sprawia wrażenie jakby zmywało się silikon. Taki śliski się robi, więc parę razy wodą gębę trzeba omieść, ale nie widzę w tym nic złego- zmyjemy więcej syfu. Próbowałam nawet zmyć makijaż- zmywa. Chociaż ja to zrobiłam raz, bo makijaż to ja jednak na sucho micelem łoję. Tak z ciekawości potraktowałam mejkap. W oczy nie szczypie, to dla mnie plus. Gęby nie wysusza.
No i co tam jeszcze robi? No myje. Żadnych nadzwyczajnych zdolności nie odkryłam, ale i producent nie ściemnia, że po tygodniu gęba zrobi się jak u jakiejś Moniki Bellucci czy innej Bullock. Odświeża, myje, krzywdy nie robi. Mi jeszcze trochę zostało, więc wydajność jest spoko.  Można wypróbować. Próbował już ktoś?

Jak szybko i łatwo zostać szczęśliwym milionerem?

By | Blog, Przemyślnik | 23 komentarze
Siedzisz sobie na swoim jachcie, leniwie sączysz drinka i znowu wkurwia Cię, że masz za niski wlot do swojego garażu na łajbie. Kiedy wpływasz do mini garażu swoją motorówką, musisz się schylać. Właśnie…dlaczego masz tak mały jacht? Taki mały garażyk, na ledwie jedną motorówkę? Co w Twoim życiu poszło nie tak, że nie stać Cię na porządną łódź?
Nie masz do pierwszego. Kartofle z maślanką przez tydzień? Ileż można? Kupiłaś tę cholerną torebkę, Twoja wina. Ale czy naprawdę musisz sobie odmawiać wszystkiego? Czy nie należy Ci się coś od życia?
Twoje małżeństwo sypie się i nie wiesz co zrobić? Jak rozmawiać z partnerem? A może masz dość bycia singlem? Chcesz poczuć się kochana/ kochany?
W pracy napięta atmosfera? Brak Ci motywacji? Chcesz obudzić w sobie bestię kreatywności?
Chcesz żyć na wyższym poziomie? Chcesz zmienić jacht na większy? A może masz ochotę nie ograniczać się podczas kolejnego shoppingu? Chcesz żyć szczęśliwie i dzielić swoje radości z najbliższą osobą? Szukasz drogi do sukcesu na ścieżce zawodowej? Nic prostszego! Pomogę Ci to osiągnąć. Powiem jak żyć. Ukierunkuję Cię, pchnę do sukcesu. Nigdy wcześniej nie byłeś tak bliski spełnienia swoich marzeń. Zdradzę Ci sekret, dzięki któremu Twoje życie stanie się lepsze, a Ty osiągniesz wolność finansową i duchową. Od dziś Twoje życie nie będzie takie samo!
źródło-pixabay

Mało to takiego pierdolenia słyszeliście w życiu? Jak żyć? Jak zmienić swoje życie na lepsze? Jak kogoś kochać, rozkochać, zapomnieć, zachęcić, jak pracować, jak zostać milionerem, jak…jak, jak, jak… Srak. Kursy, szkolenia, poradniki, konferencje i jak tego wszystkiego nie nazwać, to wszystko można sobie w dupę wsadzić. A i tego nie radzę, bo po co? Ale i na to pewnie by się jakiś poradnik ze złotymi myślami znalazł. Wypierdol przez okno wszystkie poradniki. Wiecie jak najłatwiej i najszybciej zostać milionerem? Nic prostszego! Wystarczy wymyślić szkolenie pod tytułem- “Jak najłatwiej i najszybciej zostać milionerem?”. Wejściówki w symbolicznych kwotach, turne po miastach i miasteczkach. Sprzedaż dodatkowych materiałów, sekretów, płyt na dvd z wystąpieniem. Wchodzisz na podest i pierdolisz oczywiste oczywistości. Chajs się zgadza, zostajesz milionerem. A inni? No cóż…wszystko w ich rękach. Nie zostali Wilkami z Wall Street? Ehh… tak już im pisane, no nie nadają się, nie uważali na Twoich wystąpieniach. Taka strata. Ale nie dla Ciebie. Ty sobie banknoty liczysz, oni nadal liczą bilon. Życie Szu…
źródło-pixabay
Pieniądze są potrzebne. Lubię pieniądze. Nie ma w tym nic złego. Nie oszukujmy się,  dobrą aurą i radością nikt jeszcze rachunków nie zapłacił. A życie nie polega na tym, żeby JAKOŚ je przeżyć. Trzeba żyć. Jakoś to nijak. Nijak to chujowo. A chujowo nikt nie chce prześlizgnąć się po kalendarzu i sobie umrzeć. Więc jaki jest sekret? Żaden. Trzeba zapierdalać, albo mieć szczęście, albo jakiś talent. Składniki można dowolnie mieszać. Znajomości podciągamy pod farta, żeby nie było 😀 Serio trzeba do tego kursów i szkoleń? Na takim badziewiu powiedzą Wam to samo, tylko wrzucą kilka dodatkowych słówek, przykładów. Chajs musi się zgadzać. Ta sama zasada tyczy się innych dziedzin życia.
Kiedyś pisałam o tym jak dać swojemu szczęściu szansę KLIK. Nie jest to żaden poradnik. Takie rzeczy po prostu wiemy. Trzy proste kroki- pomysł, słowo, czyn. I na tym opieramy swoje życie. Oczywiście, że wszystko jest możliwe. Ale musimy brać pod uwagę też takie czynniki, jakie podałam wyżej- praca, szczęście, talent. I teraz miksujemy. Jak nie masz farta, będzie ciężko. Jak nie pracujesz, a siedzisz na dupie- no sorry, zasługujesz jedynie na hemoroidy. Bez talentu w danej dziedzinie może iść Ci jak po grudzie. Co nie znaczy, że coś jest niemożliwe jeśli brakuje Ci któregoś elementu w układance. Możesz być jebanym nierobem i mieć szczęście. Możesz nie mieć szczęścia, ale być pracusiem. Czaicie bazę no nie?
A wiecie co jest w tym wszystkim najważniejsze? TRZEBA CHCIEĆ. Postanowienia są gówno warte. Marzenia złudne. Cele. Cele to jest to co mnie kręci. Też już o tym pisałam- KLIK.
żródło-pixabay
Motywacja, sukces, kreatywność, odwaga…puste słowa. Puste jeśli nie chcemy niczego zmienić. Żadne szkolenie, żaden szarlatan nie nauczy nas jak żyć. A żyć musimy zgodnie ze sobą. Bzdetne aforyzmy wrzucane na fejsie nic nie dają. Poradniki są po to, żeby ktoś na nich zarobił. Jak się ubierać, jak mieć chajs i miłość, jak pomalować oko, jak postawić klocka- wszystko należy wypierdolić i zacząć żyć. Nawet mój dzisiejszy wpis jest gówno warty, bo jak ktoś to rozumie to nie potrzebuje mojego pierdolenia, a jeśli nie chce nic zmienić w swoim życiu to i tak nie zmieni. Właściwie to mogłabym pobierać opłatę za ten tekst- ot najprostsza droga do bycia milionerem, ale przecież ja już mam inną, swoja drogę ku temu.

Plecami w błoto, czyli moje świńskie przygody :)

By | Bjuti Pudi, Blog | 12 komentarzy
Już jestem 😀 Tydzień wakacji i tydzień powrotu do rzeczywistości i oto ja. Jeśli chodzi o wakacje, to oczywiście było cudownie. Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o moich przygodach, albo ciekawostkach z Fuerty- piszcie, mogę sklecić posty, jeśli to Was intererere.
Zanim pojechałam na wakacje, wyluzowałam się w salonie kosmetycznym koleżanki KLIK. Jest to jedyne miejsce gdzie czuję się bezpieczna 😀 Jak wiecie prawie dwa lata pracowałam w jednym z salonów i mam skrzywienie zawodowe, Asi z Gabinetu Odnowy Biologicznej ufam i tylko tam chodzę. Wiem, że jestem w dobrych rękach. Dzięki COBEST mogłyśmy odpłynąć w krainę radości, ponieważ miałyśmy do dyspozycji genialne glinki i dodatki RAPAN. Tak, tak, świetna współpraca. A jak wiecie, ja w byle co się nie pcham i przyjmuję tylko takie współprace, które szczególnie mnie zainteresują. Pan Witold, złoty człowiek, przesłał mi pudło produktów do testów i nie naciskał, że recenzje mają być takie czy owakie. Nie wymagał, że w tydzień mam opisać całe pudło. Nie. Mam czas na testy i powolutku wszystko testuję. Także spodziewajcie się wysypu porządnych recenzji od serca. Asortyment sklepu jest różnorodny, ale glinki skusiły mnie najbardziej. Uwielbiam glinki, o czym doskonale wiecie, więc oczy zaświeciły mi się jak sarence lustereczko pod ogonem.
Wspólnie z Asią zdecydowałyśmy się na zabieg plecowy, bo wiadomo- sama sobie pleców nie wymasuję, no fucking way. Jestem wysportowana i giętka, ale Bozia ręce dała takiej nie innej długości 😉
Wybrałyśmy zabieg numer dwa na ciało. Asia zmiksowała Żółtą Glinkę Rapan, Błoto Rapan, Sól Rapan, kawę i wodę. Nałożyła miksturę na moje plecy i wymasowała mnie tak wspaniale, że aż mruczałam. Przy okazji miałam genialny peeling ciała. Zarówno błotko jak i glinki mają w sobie drobinki krzemionki, która dokładnie złuszcza martwy naskórek. Asia mogła poszaleć i mocno mnie wyszorować, bo lubię czuć jak coś mnie drze hehe. Oczywiście przy mniej intensywnym pocieraniu peeling jest delikatniejszy, ale ja nie lubię delikatnie. Sól także zrobiła robotę. Uwielbiam ten stan, szczególnie kiedy ja tylko leżę i nic nie muszę robić 😉 Produkty Rapan mają więcej wszelkiej dobroci, niż te z Morza Martwego. To się serio czuje! Długotrwałe używanie jest dobre nie tylko dla urody, ale także dla zdrowia. A ja nie lubię być chora, wystarczy, że w mojej głowie mam bałagan 😉 Glinki, błoto, sól- wszystko jest w stu procentach naturalne, pochodzi z jeziora Ostrovnoye w Zachodniej Syberii. Rapanki są lepsze od glinek z Morza Martwego, bo mają dużo więcej dobroczynnych składników, są lepiej odwodnione, mają lżejszą konsystencje- przez co są bardziej wydajne no i …zwyczajnie nie paćkają się tak kurewsko przy zmywaniu.
A tak z Polskiego na nasze- skóra po tym zajebista, a dusza ukojona.
Taki zestaw poszedł na moje plery. Masaż z peelingiem. Potem zostałam zawinięta w folię jak jakaś kaczucha do pieczenia, a później jeszcze pod kocyk i odlot. Relaks i ploteczki. Leżałam sobie tak, a tu jakieś mrowienie. Prawie czułam jak moja skóra pije dobroci. Powiem Wam, że taki relaks jest wskazany każdemu. Większość zabiegów robię sama, ale serio, warto czasami oddać się w czyjeś ręce i nie myśleć, że łazienka się zachlapie, albo, że się kota nie nakarmiło. Leżałam tak dobrą godzinę. Później zostałam umyta, a ubrałam się już sama 😉
Wstałam, a tu taka błogość, że aż przysiadłam. Trzeba przyznać, że Rapan włazi w nas i działa. Byłam tak wylajtowana, że na przejściach dla pieszych kilka razy się rozglądałam, żeby nie wejść pod samochód 😀 Skóra gładziutka i zaróżowiona. W dotyku miękka, gładka, jędrniejsza, jakby odżywiona i nawilżona. Żadnych skutków ubocznych nie zauważyłam. Jestem pewna, że po tym zabiegu moja opalenizna będzie się trzymać lepiej i dłużej.
 Już wstępnie umówiłyśmy się z Asią na kolejny zabieg. Tym razem domieszamy inne składniki. A ja niedługo napiszę Wam o glinkach, którymi smaruję moją chapę. Lubicie glinki? A może już znacie Rapan? Lubicie taki relaks w gabinecie? Ja już nie mogę doczekać się kolejnego razu 🙂