Monthly Archives

kwiecień 2015

Błotne przygody z Nacomi

By | Bjuti Pudi | 16 komentarzy
Lubicie czasem wypaprać się w błocie? Albo może chociaż w dzieciństwie lubieliście? Oj, na pewno 🙂 Mi zostało to do dziś, tylko już nie latam boso po ziemi (chociaż…). Najbardziej lubiłam po burzy stanąć w takiej glinie i ugniatać gumiaczkami, aż gumiaczki zostały zassane, a ja musiałam wracać boso haha 😀 Teraz lubię się pobabrać w glinkach, a nie w glinie. Lubię rozsmarować na twarzy taką błocianą maseczkę i się zrelaksować. Nie słyszałam by glinka komuś zaszkodziła, przeciwnie. Do tego mamy wiele rodzajów i kolorów do wyboru, każda ma inne właściwości. Dziś będzie o…
Czerwona glinka od Nacomi, którą dostałam na spotkaniu od sklepu SPA&FIT. Glinkę kupicie za niecałe 15 złotych TUTAJ. Cena jest śmieszna w porównani z wydajnością. Wystarczy dosłownie odrobinka na maseczkę całej twarzy. Mam wrażenie, że ten 100g słoiczek nigdy mi się nie skończy, a  glinki używam przynajmniej raz w tygodniu (od 2 miesięcy).
Glinka to drobniutki pyłek, wygąda jak kakao i pachnie zupełnie niczym. No, ziemią pachnie, bo to przecież ziemia 😉 Tak czy siak, zapach ledwie wyczuwalny.  Żeby przygotować maseczkę wystarczy odrobinę wymieszać z wodą lub olejkiem i już. Łatwo się miesza, nie ma grudek, po wymieszaniu otrzymujemy kremową maseczkę, którą hop siup zapodajemy na ryjek.  Osobiście mieszam z wodą, czasem dodaję krpelkę olejku, próbowałam też dodawać 100% olejek pomarańcowy- dosłownie pół kropelki i też byłam zadowolona, przy tym miałam aromaterapię.
Nie będę przynudzać o czerwonej glince, wyczytacie wszystko w internetach i fotce powyżej. Powiem Wam za to co u mnie maska zdziałała. Przede wszystkim, jak to większość glinek, świetnie ściąga pory. Ale nie te pory, znaczy portki z zadka, a te na twarzy. Niby jest napisane, że łagodnie ściąga pory, ale w moim przypadku jest znaczna różnica, co mnie cieszy. Wszelkie maskarady zawsze nakładam po peelingu, czy to kawitacyjnym, czy tradycyjnym. Tak było też w tym przypadku- otwarte peelingiem pory, aż proszą się o oczyszczenie i tutaj też glinka się sprawdza. Mam wrażenie, że maseczka ładnie łagodzi syfki, które gdzieś tam już wyskoczą, niweluje zaczerwienienia, matuje. Nie wiem jak z naczynkami, ale przyznam, że przydała by mi się jakaś fajna zastawa. Na ryju brak, także wstrzymuję się od głosu 😉
Ciężko się pozbyć cholerstwa z gęby- taki urok glinek. Ujebana umywalka to standard, więc przygotujcie się na czyszczenie hehe 😀 Ale maseczka jest tego warta, świetnie odświeża buźkę. Jak to się mówi- rozświetla, ale ja nie użyję tego porównania, bo rozświetlać to się mogła Maria Kuria radem.
Ostrzegam- po użyciu bije na łeb 🙂 W sumie to też mogę podciągnąć pod plusy. Minusów brak, no może ujebana umywalka. Czy polecam? Polecam! Nacomi chyba nie ma złych produktów- natura, natura i jeszcze raz natura.
Jeśli ktoś czeka na relacje z zakupów w Rossmannie niech się nie zdziwi- nie będzie, bo ostatnio to mi Rossmann nawet z lodówki wyskakuje i mam dość 😀 Zainteresowanych zakupami odsyłam na mój Insta. Tam katuję Was fotkami co dnia, a myślę, że to co się zmieści na jednej fotce, nie jest warte opisywania na blogu.
To już koniec dzisiejszego odcinka, zapraszam w maju po więcej. Maj! Kocham ten miesiąc 🙂

Przeklęte miejsca, ludzie, pasja…i kilka słów o dziwnych zjawiskach

By | Przemyślnik | 24 komentarze
Coraz bardziej odbiegam od tematów kosmetycznych, ale myślę, że mnie rozumiecie- blog lifestylowy istniał jeszcze przed Pudernicą. Kosmetyki traktuję z przymróżeniem oka, takie lekkie hobby. Może niektórzy zdziwią się, jeśli powiem jak szerokie zainteresowania posiadam. Może nie wszystko na raz. Dziś napomknę o jednym z nim- historia regionu, a także kultura żydowska, która jest nieodłącznym elementem historii miejsca, w którym żyję.
źródło-https://www.izbica.info/historia/galeria-iiwojnaswiatowa
 Szczególnie interesuję się historią izbickich Żydów i okresem holocaustu. “Izbica, Izbica, żydowska stolica”- powiedzenie związane z pobliską miejscowością, gdzie zresztą ukończyłam gimnazjum. Moja fascynacja tym niecodziennym tematem nie wzięła się z nikąd. Pradziadkowie w okresie wojny ratowali Żydów, ukrywali w gospodarstwie i jestem z nich niezwykle dumna. Dziadkowie nie zostali odznaczeni medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, ale nie o medale tu chodzi, a o ludzkie życie, które ratowali, mimo, że narażali przy tym własne. Osobiście postawa dziadków nauczyła mnie tolerancji, honorowego zachowania i wpoiła ważne zasady, którymi kieruję się w życiu. Powiecie- patos, pieprzenie, mówcie co chcecie. Niestety dziadkowie już nie żyją, a wszelkie informacje jakie zebrałam nie są pełne, ludzka pamięć jest ulotna. Wiem, że jedna z Żydówek pochodziła z miejscowości Mokrelipie, dziadkowie nazywali ją Irenką, ale prawdopodobnie na imię miała Sara. Przez około rok “Irenka” była ukrywana w przydomowej piwnicy. Pomagała w opiece nad dziećmi moich dziadków ( właściwie pradziadków, ale zawsze nazywałam Ich dziadkami), kiedy było na tyle bezpiecznie, że mogła wyjść z piwnicy na teren domu ( nigdy na zewnątrz). Przez około tydzień , kiedy w Izbicy zrobiło się gorąco, zaczęły się wywózki, dziadkowie opiekowali się też (prawdopodobnie) młodszym bratem Thomasa Blatta. Według babci, chłopiec miał na nazwisko Blatt, imienia nie pamiętała, a ja nie mogę potwierdzić tej informacji, bo babcia nie żyje. Po tygodniu ojciec odebrał chłopca. Niestety, cała rodzina niedługo po tym, trafiła do niemieckiego obozu zagłady- Sobiboru. Przez gospodarstwo dziadków przewinęło się też  kilkoro (kilkunastu?) innych Żydów. Dziadkowie mieszkali w odległości około 7 kilometrów od Izbicy, więc teren był dość bezpieczny. Chociaż Niemcy węszyli i tu, dziadek był prężnie działającym partyzantem, partyzantka była mocno rozwinięta w tych okolicach.
Thomasa Blatta miałam przyjemność spotkać osobiście, wysłuchać jego wspomnień, krótko porozmawiać. Było to jakieś 12 lat temu, byłam troszkę speszona, że rozmawiam z tym Wielkim Człowiekiem, bardzo bym chciała mieć okazję zamienić z Nim jeszcze kilka słów, posłuchać. Kiedy opowiadał o dzieciństwie, jego twarz promieniała, kiedy mówił o obozie i powstaniu w nim… Wyrazu jego twarzy nigdy nie zapomnę. Zaszklone oczy, twarz posągowa, blada…jakby martwa.
źródło-Wikipedia
Wielokrotnie odwiedziłam Majdanek, teren obozu przejściowego w Izbicy znam jak własną kieszeń, zresztą jak całą Izbicę. Mając jakieś 15 lat byłam też w Sobiborze, aktywnie uczestniczyłam w odsłonięciu kamienia pamięci o izbickich Żydach. Jakieś trzy lata temu, wracając znad jeziora, postanowiliśmy zajechać z przyjaciółmi do Sobiboru. Długo się z tym zbieraliśmy. Skręciliśmy w lewo i po chwili byliśmy na miejscu. Lipiec, skwar leje się z nieba, wjeżdżamy na parking obok małego muzeum, za którym znajduje się teren obozu. Szyby otwarte. Nagle do środka wpada ogromny szerszeń. Próbujemy wygonić giganta i w tej samej chwili dostrzegamy, że w koło samochodu są setki szerszeni. Okna pozamykane. Walczymy  tym, który został w środku, w końcu komuś udaje się go zatłuc. Na zewnątrz cała chmara owadów i w tym momencie jak na zwolnionym filmie podjeżdża Mały Fiat z rodziną w środku. Ojciec, matka, dziecko, jedzą lody, szyby otwarte! Próbujemy krzyczeć, dawać znaki, pokazujemy na stado szerszeni. W końcu rodzina dostrzega nasze próby kontaktu i szybko zamykają okna. nawet nie wiecie jak nam ulżyło! Odjechaliśmy stamtąd czym prędzej i jeszcze przez kilka kilometrów szerszenie “odlepiały” się z auta. Nigdy wcześniej, ani nigdy później nie widziałam tak ogromnego stada, ogromych szerszeni, w dodatku tak rozwścieczonych.
Kilka tygodni później, z tą samą grupą znajomych, zrobiliśmy drugie podejście. Nie było szerszeni. Nie było nikogo. Zupełna pustka. Poszliśmy ścieżką w głąb terenu obozu, pod pomnik, aleja z kamieniami pamięci, las. Wokół zupełna cisza, w tle słychać było tylko świerszcze i strzelającą od upału trawę. Cisza. Weszliśmy do małego muzeum. Pusto. Zaczęliśmy oglądać wystawę, coś tam tłumaczyłam znajomym, rozmawialiśmy przyciszonymi głosami. Nagle zza ściany zaczął dochodzić jakiś dźwięk. Sapanie, warczenie. Coś pomiędzy warczeniem dużego psa, niedźwiedzia, dziwne pomruki- miarowe, rytmiczne i coraz głośniejsze. Za ścianą nie było zupełnie nic. Kawałek polany, las. W pewnym momencie wszyscy zrobili się zupełnie bladzi- dźwięk jakby się zbliżał. Gęsia skórka. Jeszcze nigdy tak szybko nie biegłam do samochodu, a za mną czterech facetów. Wsiedliśmy do auta i bez słowa stamtąd uciekliśmy. Dopiero po kilku minutach padły pierwsze słowa. Co to było? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Nikt nic nie pił, żadnych używek, nie byliśmy przemęczeni. Każdy słyszał to samo, choć nie wiadomo co. Nigdy tak się nie bałam, nawet teraz kiedy to piszę sztywnieją mi palce na klawiaturze, a po plecach przechodzą dreszcze. Więcej nie będę podejmować próby odwiedzenia tego miejsca.
Nie wiem czy zainteresowała Was mała wzmianka o moich zainteresowaniach i dziwnych zjawiskach, z którymi się spotkałam. Chciałam się po prostu podzielić z Wami cząstką moich myśli, które nie zawsze to tylko kupa śmiechu i trochę przekleństw.

Odżywczy olejek do ciała od pana Mari(o)ana ;)

By | Bjuti Pudi | 12 komentarzy
Rozleniwiłam się tą wiosną, chwytałam słońce, ale przy leniwej sobocie wracam i opowiadam o ciekawym kosmetyku, który dostałam od Marion.
Nigdy nie lubiłam oliwek, olejków, nienawidziłam jak mi się skóra ślizgała, lepiła i syfiła ciuchy. Jedynym miejscem gdzie lubiłam oleiste substancje były włosy. No, jeszcze latem smarowałam nóżki takim olejkiem ze złotymi drobinkami z Avonu. Tylko odnogi, bo olejek był obrzydliwie tłusty i wcale się nie wchłaniał, ale ładnie lśnił na opaleniźnie, więc czasami się nim przeleciałam 😉 Ach i jeszcze jeden olejek- kakaowy z Ziaji, do opalania- ten akurat uwielbiam, ale tłustość jest fujjj, na szczęście po opalaniu jest jeszcze kąpiel 🙂 Kiedy dostałam paczkę testerską od Marion, lekko się przeraziłam- sto milionów różnych olejków, a ja ich przecież nienawidzę :O Najpierw pootwierałam wszystkie kosmetyki- jestem wąchaczem, musiałam wybadać czym pachną te flaszeczki. I przepadłam. Olejek do ciała miał tak boski zapach, że jeszcze tego samego dnia wylądował na mojej skórze 🙂
Marion, Odżywczy olejek do ciała, Multi oils.
Zacznę od zapachu, bo on mnie uwiódł na starcie. Zapomniałam o tym, że nie lubię olejków, bo chciałam pachnieć tym stworkiem. Pierwsza myśl- jakieś cytrusy, trawa cytrynowa. Niemąż powiedział, że cytryna z czymś słodkim. Potem wczytałam się w skład- znalazłam limonkę oraz Linalol, który imituje zapach konwalii. Wydaje mi się, że czuć też migdały. W każdym razie zapach jest świeży, pobudzający, ale nie ostry, bo przełamany subtelną słodkością. Ciężko jest opisywać aromaty, to trzeba poczuć. Strasznie pięknie pachnie, no tak strasznie, że aż strach 😉
150 ml olejku w poręcznej butelce, atomizer też na poziomie, super działa. No, u mnie to czas przeszły, bo mi flaszka spadła wprost na ten nieszczęsny atomizer i coś pękło. Przełożyłam jakiś z innej flaszki- nie było wyjścia. Butelka wytrzymała, po upadku na płytki jest cała i zdrowa. Takie crash testy to tylko u mnie 😉 A co z działaniem i tłustością? Otóż drodzy Państwo pierwszy olejek, który mnie nie wkurwia. Wchłania się! Niebywałe! Może nie jest to jakieś zawrotne tempo, ale się wchłania, jestem w pozytywnym szoku. A jak mi się nie chciało czekać, to wkładałam ciuchy i też nic się nie brudziło. Ciało ładnie nawilżone i ten zapach. Dla samego zapachu warto wypróbować, tym bardziej, że olejek to koszt niewiele powyżej 10 złotych.
Można się czepiać składu, bo olej argaowy za zapachem i parafina na pierwszym miejscu. Ale mi parafina krzywdy nie robi, więc dla mnie jest ok. Ten nieszczęsny argan mógłby być bliżej początku, no ale dobra. Na pocieszenie dodam, że nie uświadczymy tu konserwantów, barwników i silikonów, więc nie jest źle. Do tego olej migdałowy i słonecznikowy- całkiem fajnie.
Podsumowując- kupię go na pewno, bo jest to pierwszy olejek, który się wchłania i zostawia tylko lekki, nietłusty film. Zapach! Zapach jest cudny, a ja jako wąchacz zwracam na to szczególną uwagę. Cena przystępna i dobra wydajność- stosuję od miesiąca, a jeszcze mam go sporo. Nawilża. Nie bardzo mam się do czego przyczepić. A Wy mieliście? A może znacie jakieś inne ciekawe olejki, które się wchłaniają? Lubicie w ogóle olejki? Bo ja powoli się przekonuję.

Blogerzy ciemiężeni- dzień z życia blogerę

By | Przemyślnik | 82 komentarze
Bożę jestę blogerę. Jestem taki zajebisty/a, popularny, nie popularny, piszę z sensem, bez sensu, tyle pracy w to wkładam, tyle serca…niepotrzebne skreślić. Ostatnio jakiś wysyp blogerskich żali na tapecie. Jeden post przeczytałam, drugi omiotłam, trzeci sobie darowałam. Wszędzie to samo- NIE DOCENIACIE MNIE. Nie wiecie ile pracy wkładam w bloga, nie wiecie ile dla Was poświęcam! Nie wiem i mnie to kurwa nie obchodzi.
źródło- Pixabay
Blogerę wstają rano i idą do pracy, jeśli mają pracę na “zewnątrz”. Inne blogerę wstają i piją herbatę/kawę/jakieś gówno co na Insta ładnie wygląda, ćwicząc z jakąś tam Ewką, czy inną Anią. Podczas poranka już myślą o nowym wpisie, potem muszą się mordować z mailami i kurierami, którzy codziennie przynoszą gifty. Te mniejsze blogerę- wypatrują kurierów, a nuż jakiś gówniany dar losu za darmo wpadnie. Jak już obrobią maile- myślą. Posta trza zapodać, walka z czasem, bitwa z myślami, a musk sfoje. Psy, koty, dzieci, świnie- wszystko trza obrobić. Pot na czole, klocek pod ogonem, bo na kibel nie ma kiedy przycupnąć. Ach! Foty, trzeba strzelić foty! Pamiętajcie- tylko i wyłącznie na białych deskach! Nie masz białych dech- chuja żeś bloger. Tylko białe deski są na propsie. Koleżanka dostała niedawno komentarz, że zdjęcia nie takie, bo tło inne niż u wszystkich oryginalnych blogerów. Oryginalny bloger ma mieć dechy. Dechy i jeszcze raz dechy. Koniec kropka. Takiś kurwa oryginalny. Zdjęcia trzeba walnąć hurtowo, zmieniając tylko jakiś kwiatek w tle, który leży na obowiązkowych dechach. Potem straszna praca- wybieranie zdjęć, obróbka. Jezuuu górnicy w kopalni, pół kilometra pod ziemią, w plus 40 stopniach mają lżej. Hutnicy mają lżej, krawcowe szyjące za 800 złotych mają lżej, drogowcy w śnieżycy- ci to mają klawe życie. A Ty biedny blogerzę musisz zdjęcia obrobić. Ojej… Trzeba jeszcze ogarnąć fejsy, insty, tłity srity, na komcie odpisać, pokomciać innych…pot na plecach, klocek dalej czeka. Nie daj buk (drzewo takie) jestę szafiarkę- wtedy to i fotografę trzeba mieć, takiego co ma Photography przed nazwiskiem na FB. Weź ciuchy dobierz, masakra! Blogerę kosmetycznę? Też ciężko, bo jak zrobić foty czegoś, co się niby używało, a się nie otwierało, bo chce się na Aledrogo opchnąć? Tubki, słoiczki, szminki i cienie dopieszczone, bez śladów użytkowania, że niby fotka w dniu otrzymania zrobiona…ehe…Lajfsajlowe blogerę mają przechlapane- myśleć muszą, ewentualnie zerżnąć temat od kogoś.
Źródło-Pixabay

Jak już blogerę do pracy zasiądzie, to na białym biurku, przy białym laptopie, ma kawę jak od baristy w białej filiżance, kwiatki obok i w ogóle jest taki wow, jest wypas, jest burżuaa i w ogólaaa mesje kurwa bą tą bułkę bez bibułkę, a z tyłu walają się te białe, zasrane deski. Blogerę cały dzień notują. Jak już po tym okropnym, strasznym dniu doczołgają się do pisania, to zaczynają tę swoją krwawicę- piszą dla Was i opowiadają o tym jak to ciężko być blogerę. Skarżą się, że ich dzień jest taki paskudny, że po nocach dla Was piszą, że obróbka zdjęć, że taki kołowrót oj oj! Po północy padają na pysk, by kolejnego dnia znowu w stresie dla Was tworzyć.
Ale zaraz, zaraz! Kogo to obchodzi? Czy czytelników interesuje ile czasu spędza się nad postem? Czy kogoś interesuję na ile maili musi odpisać blogę? Po cholerę na blogach teksty typu “dzień z życia zarobionego blogerę”. Po co? Po co?! Nie wiem. Czytelnik ma wyjebane, że Twój chomik ma sraczkę, ma w dupie, że pisałeś godzinę czy dwa dni, ma w dupie ile czasu obrabiasz fotki. I ja też mam to w dupie. Najważniejsze to wypuścić dobry tekst i nie ważne ile energii w to wsadziłeś. To nikogo nie obchodzi. Czytelnik i tak wszystko przeczyta w kilka chwil i albo mu się spodoba, to co blogę napisał, albo nie. Żadnej filozofii. Blogerę przestańcie roztrząsać temat tego jak Wam źle, bo jeśli macie takie przejebane życie- to nie piszcie. Szkoda czasu, zdrowia i miejsca w sieci.
Żródło-Pixabay
Piszę, bo lubię. Jak zarobię na blogu to zarobię, jak nie- to z głodu nie zdechnę. Mój dzień to normalny dzień. Nie płaczę Wam tu jak to sobie żyły wypruwam blogując, bo nie wypruwam. Piszę dla relaksu. Bez konkretnego planu, bez organizacji, ale z pasją i od serca. Czasem coś pierdolnę, ale to jest szczere. Nie muszę płakać jak to się poświęcam, bo się nie poświęcam, bo blogowanie sprawia mi przyjemność. Wstaję kiedy chcę i piszę o której chcę, a jak wstaję to zawsze o dziewiątej, niezależnie która akurat jest godzina. Czilałt skrzaty, ciemiężone blogery. Luz w dupie- jak mawiały narty klasyka. Fotki robię spontanicznie, czasem wyjdą, czasem nie, ale teksty same mi się nasuwają i myślę, że to słowo pisane jest najważniejszy. Przekaz, moc słów. Nie mam białych desek, a na szablon nie mam pomysłu, śmieję się z hejterów i mam wyjebane jak Janusz zęby pod remizą. Na czytelników nie mam wyjebane, bo wiem, że wchodzicie tu i czytacie mnie za ten luz, za zero spiny. To jest fajne, doceniam i cieszę się, że Was mam- normalnych ludzi. Nie piszę na zapas, bo liczy się spontan, czyste myśli, a nie szablonowe teksty. Wchodzicie tu żeby się pośmiać, albo przeczytać opinię jakiegoś kosmetyku, macie w dupie co napisał producent kremu, więc tego nie przepisuję- na innych blogach zawsze pomijam tą część. Potem okazuje się, że opinia blogerę to dwa zdania. Phiii 😀 Na fotkach mam często lekko upaprane kosmetyki, bo ja je naprawdę testuję i używam, żeby móc napisać o nich jak najwięcej. Nie czuję się lepsza od lepszych, ani gorsza od gorszych, ale te wpisy biednych blogerów, którzy mają pretensje o to, że MUSZĄ pisać to jakieś jaja. I tylko wszędzie- szanujcie mój czas, szanujcie coś tam, szanujcie to tamto. Szanuję to ja moją Matkę Boską, a nie kogoś tam, kto ma pretensje o to, że ma bloga i dziwi się, że czytelnicy potrzebują jakiejś interakcji społecznej.
Pisanie sprawia Ci ból? Nie pisz i daj żyć czytelnikom. Litości!
Czytelnicy! Obchodzi Was kiedy oddawałam kał albo krew? Interesuje Was ile godzin piszę? No jakoś bardzo nie sądzę. Wy chcecie po prostu czytać. Right?

Słodki eliksir, który Cię zaskoczy

By | Bjuti Pudi | 18 komentarzy

 

Ale za to niedziela będzie dla nas! A właściwie dla włosów 😉 Zrobiłam mocny eksperyment. Jackass normalnie. Nie róbcie tego w domu, albo i róbcie, w sumie co mi do tego 😉
Miało być co innego, ale dwa banany mi zczerniały, więc pomyślałam, że zapodam je na łeb, bo wyglądały już ciulowato. Kiedyś już banana na głowie miałam KLIK i byłam zadowolona z jego działania, tym razem dorzuciłam inne dodatki. Ale po kolei.
Zacznijmy od tego, że wczoraj zaopatrzyłam się w glicerynę. Co prawda planowałam zamach stanu i miała być nitrogliceryna, ale w moim zapyziałym mieście nigdzie jej nie mieli. Plany spełzły na niczym, bo okazało się, że gliceryna to najwyżej na włosy się nada. Rada nie rada, jak rad Marii Kurii, na noc popaciałam włochy tym co kupiłam, a na to dałam olejek coś tam coś tam drogocenny z arganem od Bielendy. Zwinęłam kłaki w psią kupę, zabezpieczyłam tę tłuścinę i poszłam w kimę. Rano, to znaczy koło południa, bo w niedzielę ranek wypada w okolicach 11-12 najwcześniej, umyłam łeb. Myjąc zauważyłam, że włosy są bardziej mięsiste przez tą glicerynę, ale na razie nic więcej nie powiem, bo po jednym razie to można co najwyżej błonkę stracić. Włosy odwirowałam w ręcznik, delikatnie owkors, przecież nie jak w pralce i położyłam miksturę. Miał być banan z miodem i z cytryną, ale okazało się, że cytryny w ogrodzie jeszcze nie dojrzałe. Patrzę do szafki- cynamon stoi i się głupio cieszy. O Ty fuju, pomyślałam, chodźże mi tu i sru łyżeczkę wcynamoniłam do wynalazku. Czyli mała łyżeczka cynamonu, łyżka miodu i większe pół banana. Cały nie poszedł, bo jak rozwinęłam skórkę to okazało się, że jest całkiem dobry, a plamy ma tylko na licu, no i sobie ukąsiłam, dobry i strasznie słodki. Wszystko zmiętoliłam widelcem, a w łazience dodałam jeszcze tak z łyżkę Kallosa bananowego. Z papką na głowie (pod czepkiem i czapką) chodziłam ze 2 i pół godziny, tylko trochę po szyi mi kapało, ale wsadziłam papierowy ręcznik i gitara. Po tym czasie zmyłam wszystko samą wodą, bo najtaniej wychodzi hehe 😀
Przy zmywaniu wydawało mi się, że ten cynamon wszędzie się poniewiera, a włosy sprawiały wrażenie szorstkich. Ale przy suszeniu nie było śladu cynamonu, więc bez paniki. Pojedyncze frędzle z banana też spadły pod suszarką, ale niemal wszystko się spłukało, więc nie musicie się o to srać, bo wiem, że niektórzy stresują gadką, że banana to tylko w blender, bo sklei Wam włosy. Gówno tam, internet kłamie. Jak widać włosy nabrały cynamonowego blasku, ale podejrzewam, że tylko do następnego mycia. W rzeczywistości, aż tak rude jak na fotce nie są. Cóż poza tym? Otóż podczas suszenia strasznie fajnie układały się na szczotce, były bardziej sztywne niż zazwyczaj i kształt, który im nadawałam ładnie się do mnie dostosowywał. Zresztą, nadal mają w sobie taką fajną sztywność jak po viagrze, ale nie są jakieś nieprzyjemne w dotyku czy coś- raczej dociążone tak jak trzeba. Moje włoski są bardzo delikatne i miękkie jak kacza dupa, takie włosy niemowlaka. Maska zadziałała dyscyplinująco i mam włosy dorosłego człowieka hehe 😀 Kudłaje odbite od nasady i to całkiem mocno. Przepiękny blask i śliskość też mnie cieszy. Podsumowując maska cud. Koniecznie wypróbujcie, bo warto!
Tutaj jeszcze fotka z lampą Alladyna, co rozbójników dyma. Trochę się pochyliłam i z jednej strony czupryna się podwinęła, ale tutaj lepiej widać kolor, który uzyskałam. Jeszcze taka przestroga- cynamon może uczulać, więc jeśli nie jesteście takimi hardkorami jak ja- zróbcie próbę uczuleniową, żeby Wam kłaki nie wypadły. U mnie nic złego się nie działo, przez pierwsze 15 minut czułam leciutkie i przyjemne ciepło. Cynamon może nadać rudawą poświatę, ocieplić kolor, a banan i miód mają właściwości rozjaśniające, to się nie zdziwcie. U mnie efekt fajny, subtelny, a włosy fantastycznie odżywione i nawilżone.
A Wy co dzisiaj wyprawiacie? Cynamonu próbowali? Banana kładli?EDIT. Jest poniedziałek, wieczór, a moje włosy jakieś świeże… podejrzewam o to cynamon- kolejny plus 🙂

7 klawych efektów od Marion

By | Bjuti Pudi | 20 komentarzy
Chciałabym Was serdecznie przywitać w ten jakże piękny wieczór. Dziś przychodzę do Was w celu pokazania pewnej maseczki. Jednakże nie jest to maska na twarz, lecz na włosy! Ach, Drodzy moi , powiem Wam więcej! To małe niewiniątko jest w cenie zdumiewającej, a i z dostępnością problemów nie zaznacie! Zatem Czytelnicy moi ukochani, do piersi tuleni, niemal co dnia przez posty moje euforyczne, zapraszam Was po stokroć, cobyście zapoznali się z moim tekstem piórem gęsim znaczonym!

 

A oto i Marion, 7 efektów, 60 sekundowa maseczka z olejkiem arganowym.

Zaprawdę powiadam Wam, zaszczytu dosięgłam i od Marion paczkę otrzymałam. Mej radości końca nie było, gdyż firmę znam i lubuję się w niej od lat. Najczęściej w Drogerii Jawa nabywam Mariony, a teraz same kosmetyki pod strzechę mej rezydencji trafiły. Euforia! Euforia, o ludu!

Szewelura moja od dawien dawna pieszczona jest wszelkim mazidłem, więc i ta szybko w ruch poszła i dziać się poczęły różne różności…A cóż się działo, cóż? Ach, powiem Wam chętnie o wszystkim!

Maseczka na dwa razy wystarczyła, więc radam niezmiernie. Jedynie na włosy po myciu należy nałożyć i cieszyć się chwilą. Takiem zrobiła, lecz dłużej trzymała, coby działanie pogłębić. Zaiste minuta wystarczy, lecz kiedy czas przedłużyć to i efekt lepszy. Spłukać należy po chwili radości i czas nastaje by jeszcze mocniej na licu uśmiech rzeźbić.

Saszetka poręczna, a i zakrętka praktyczna, niczym lejce ze skóry dzika u Waszego rumaka.

Nacieszcie swe oko składem i opisami, a ja Wam powiem cóż się u mnie wydarzyło. Wprzódy Wam powiem, że z tej serii posiadałam już ampułki, o których pisałam wieki temu TU. Ampułki nie powaliły mnie na kolana, lecz maska sprawiła radość. Czyż zregenerowały się po dwóch użyciach? Och, ocenić tego nie potrafię, lecz jedno wiem- włosy pięknie się układały. Zapach połechtał me powonienie! Blask piękny me włosy poczęły roztaczać, co również w ekstazę mnie wprowadziło. Gładka czupryna, bez żadnych zastrzeżeń, bez żadnych kędziorków i żadnych puchatych porywów. Ujarzmiłam swe futro, niczym jeździec klacz dziką, a i lekkie nawilżenie odczuć się dało. Wad w kosmetyku dostrzegam nie wiele, lecz zalet bez liku. Kiedy tak kontempluję, to wnioski me są takie- nawilżenie zdałoby się lepsze, a i nad składem należałoby się pochylić. Jednakże za 2 złocisze maska dostępna, to cóż chcieć więcej?!

Pozostaje mi polecić wszystkim białogłowom, które urozmaiceń wciąż poszukują. Polecam także nadobnym kawalerom jeśliby zaszła potrzeba- włosy wasze doznają rozkoszy, a i kiesa nie ucierpi zanadto.

Czołem Hultaje, bawcie się klawo w te dni beztroski, weekendem zwanymi 🙂

 

Zdradzę Wam My Secret!

By | Bjuti Pudi | 24 komentarze
Mam dla Was sekret. Nawet dwa. Tylko mordy w kubeł, nie wygadajcie się. Ciiii…opowiem Wam bajkę, jak mój kot palił fajkę, na co obrażona maciora- pociągnęła mu z buciora. Ale sekret jest jeszcze sekretniejszy. Ten sekret potrafi niczym słońce swymi promieniami namalować tęczę, która przetaczając się po błękitnym niebie, zanurza jedno z ramion w szemrzącym jeziorze, a drugim z ramion delikatnie otula śliwkowy sad, skąpany w złocistych kroplach rosy, zmieszanych z ostatnimi deszczu łzami. Barwy mieszają się płynnie, zapraszają nas do kolorowej krainy…a zresztą skończę już pierdolić 😀
Oto mój sekret, a nawet dwa. Palety cieni od My Secret Natural Beauty, które dostałam od Drogerii Natura na spotkaniu w Krasnym Yorku.
W moje rączki trafiła wersja Party Time i Night Out. Nie będę Wam ściemniać- obie są rewelacyjne jeśli mówimy o kolorach, ich doborze oraz jakości i trwałości. Uwielbiam paletki z tej serii. Miałam już wersję z brązami, o których pisałam TU KLIK. Brązówkę mam zresztą do dziś i nadal ją uwielbiam. Teraz mam jeszcze dwie dodatkowe przyjaciółki i cieszę się niezmiernie. Paletki mają dodatkowy atut- cenę, można je wyhaczyć już od około dyszki w Naturze.
Tylko popatrzcie jakie one piękne! Nie wiem czemu cienie po prawej na zdjęciu wyglądają na niebieskie, w rzeczywistości jest to taki fiołkowy kolor, bardziej fiolet, który tylko w błękit wpada, ale cóż aparat wie lepiej 😉 Cienie nie osypują się i są mega trwałe. Nawet po całym dniu nie zbierają się w stada w załamaniu powieki. Świetnie dają sobą manipulować, rozcierać, cieniować. Jasny gwint- nie mają żadnych wad!
Tak zachowują się na moich okach. Wersja fiulitywawa, matowa. W żadnym z cieni tej wersji nie zaznamy drobinek, ani innych pierdołek.
A tutaj koleżanka śliwka w złocie. Przyznam, że ta wersja kolorystyczna bardziej mi się podoba. Matowy jest tylko fiolet. Dwa jasne kolorki mają połyskujące drobinki, a złoto jest zajebiście drobinkowate, a ta drobnica ma jakby większe cząsteczki. Złotko genialnie się cieniuje. Wypas jak na pastwisku!
Jakoś tak wyszło, że fiolety załapały się na fotkę z całym fejsem, ale sercem jestem przy złocinkach. Obie paletki bardzo polubiłam, ale jeśli chodzi o upodobania kolorystyczne- złota wygrywa. I chyba tyle w temacie na dziś. Napiszcie mi czy miałyście któreś z tych cieni, a może jeszcze jakieś inne wersje. Ja jestem pewna, że kiedy pojawi się jakiś nowy Secret- to będzie mój 🙂 Nawet już widziałam, że coś nowego się czai, teraz muszę tylko zrobić sobie wycieczkę do Natury.
Acha, więcej makijaży, pazurków i innych pierdołek wrzucam na Insta, więc jakby ktoś coś to ja jestem tam, a w bocznym pasku macie namiary, albo kliknijcie TUTAJ i śledźcie każdy mój ruch, bo naginam fotkami jak potłuczona 😉

Hollywood Beauty- czy w miesiąc włosy mogą urosnąć 5 centymetrów?

By | Bjuti Pudi | 106 komentarzy
Witam. Przylazłam tu, żeby znowu hejterów pobudzić, bo coś im ostatnio cycki poopadały i dawno nikt mi nie dokuczał. Aż się smutno porobiło hehe 😀
Baby, chopy, psy i koty, wiewiórki, jaszczurki,borsuki i nornice znowu dorwałam jakiś wynalazek na porost kudełów. Żeby śmiesznie było, to mi wcale na jakimś superszybkim wzroście nie zależy, ale jestem strasznie ciekawskim dzieckiem i lubię sobie popróbować. Ostatnio odstawiłam Hair Jazz i sięgnęłam po coś innego. I właśnie to inne coś testowałam przez bity miesiąc. Teraz mam w planach połączyć Jazz z tym kosmetykiem. Ale no chwila, chwila…po kolei.
Hollywood Beauty, Castor Oil. Kupiony na Alledrogo za około 40 złotych z przesyłką.
No i tutaj mogą się na mnie rzucić obrońcy praw zwierząt. Zapraszam. Wiem, że w składzie kosmetyku znajduje się olej z norek. Jak zapewnia producent, olej jest pobierany od żywych zwierząt, ale jakoś ciężko mi to sobie wyobrazić. Zaraz w głowie widzę taką scenkę:. Do doktora Szczyta puka Pani Norka i mówi- “dzień dobry doktorze Szczycie, jakoś mi się futro z norek ostatnio chujowo układa, by Pan mi tłuszczu odpompował”. Doktor odsysa co trzeba, a że norka nie ma kasy to bierze ten tłuszcz jako zastaw, a potem sprzedaje koncernowi i oni robią z tego kosmetyki. Wiem, wiem, teraz mnie zlinczujecie, ale nie mogłam się opanować. Mimo wszystko mam nadzieję, że koncern, który ten kosmetyk produkuje, nie pozwoliłby sobie na znęcanie nad zwierzętami. Nie lubię znęcania nad zwierzętami, zresztą w zeszłym tygodniu ktoś otruł mojej Mamie psa…Ale jestem też prostą wieśniarą i nie robi na mnie wrażenia obcięcie kurze łba, czy zarżnięcie świni. Byle to był jeden cios, a nie męczenie. Więc jeśli w kosmetyku jest norkowy tłuszcz, to albo rzeczywiście w jakiś sposób jest pobierany od żywych zwierząt, albo pozyskiwany w jakiś inny sposób, ale z certyfikowanych hodowli. Serio, nie sądzę, że jakakolwiek firma pozwoliłaby sobie na wtopę, tym bardziej, że jest to produkt amerykański, gdzie prawa zwierząt są przestrzegane rygorystyczniej niż u nas. W składzie tłuszcz znajduje się przy końcu, więc podejrzewam, że jest go tam tyle co miodu u kota w uchu.  Myślę, że temat wyczerpałam, moje zdanie nie musi się Wam podobać, ale nie będę do tego tematu wracać i opowiadać o moim sumieniu czy tam innych bólach wiadomo czego.
Tutaj mała recepta, co jak i po co. W skrócie powiem Wam, że niewielką ilość należy wsmarować w skórę głowy i już. To ma być serio maleńka ilość. Chciałam być mądrzejsza od internetów i dofasoliłam za pierwszym razem więcej, to potem trzy dni łba nie mogłam domyć. Bierzemy ociupinkę na końce palców i rozcieramy żeby olejkowa maska zmieniła stan skupienia na rzadszy. Wcieramy dokładnie i powtarzamy czynność, tak żeby w miarę równo pokryć skórę głowy. Ogólnie na włosy dajemy ilość połowy orzecha włoskiego, dwóch mirabelek, albo no nie wiem czego tam jeszcze 1/4 pudełka zapałek, albo i to nawet nie. Mało. Zmywałam po całej nocy Timotei Pure, Szampon 2 w 1 “Świeżość i czystość”, bo akurat był w Esesmanie za 4 zeta, a tymi delikatnymi gównami nie szło łba domyć. Timotei dawał radę i jeszcze ładnie pachniał.
Konsystencja jest zbita, tępa. Wygląda jak wazelina, ale rozpuszcza się wolniej. Pięknie pachnie. Nie potrafię określić czym, ale jest to zapach lekki, świeży, kremowy, przyjemny dla nosa. Z racji tępości maski, darowałam sobie nakładanie jej na całość włosów. Kilka razy przejechałam, ewentualnie rozsmarowałam to co zostało mi na rękach, ale bez sensu było kłaść na całe futro maskę, która jest przeznaczona głównie na skórę głowy. Na długość dawałam oliwę z oliwek, bo akurat mam jej sporo, a dawno nie używałam. Nie jest błędem ciapanie całych włosów, ale maska nie jest łatwa w rozprowadzeniu, więc dałam sobie spokój.
No i macie skład. Norki siedzą przy końcu. Za to wcześniej mamy same wspaniałości. Olejek na olejku. To pierwsze coś to wazelinowatość, więc bez strachu, wiem, że niektórzy demonizują tę substancję, ale nie ma do tego podstaw. W każdym razie mi krzywdy nie robi. Dalej to już tylko olejki. Zaraz na drugim miejscu castor Oil, tylko błagam nie mylcie tego z olejem silnikowym z Castrola 😀 To jest najnormalniejszy w świecie olej rycynowy i myślę, że on tutaj ma największe pierdolnięcie. Moje włosy zawsze szybko po nim rosły, dlatego między innymi zainwestowałam w tę maskę. Ja wiem, że sam olejek w aptece kosztuje kilka złotych, ale chciałam spróbować czegoś innego, no i tutaj oprócz rycynki mamy fajne wsparcie innych olei. No i ja jestem ciekawska bestia 🙂 Chyba nie będę wałkować więcej składu, bo jest prosty i każdy go rozszyfruje. Jest dobry.
A teraz włosy nooooo 🙂 Tym razem nie przykładałam żadnego centymetra, ani nic, bo w dupie mam potem spowiadanie się, że inaczej rękę przyłożyłam, a nie walę ściemę. W związku z tym sami sobie obliczcie ile mi włosy urosły, zobaczymy kto jest chojrak, zuch i w ogóle mistrz matematyczny. Acha, podczas kuracji obcięłam centymetr końców, więc +1 cm dodajemy, żeby było zabawniej i żeby Wam równania się lepiej rozpisywało 😉
To są włosy przed kuracją. Celowo dam więcej zdjęć, żeby hołota i pospólstwo się nie rzucało, że uniosłam rękę, że cyckiem ruszyłam, czy tam inne zaczarowane powody 😀
Teraz seria fotek po miesiącu. Uwaga!!! Hejtery czas start!!! To jest wasze pole do popisu hehe 😀

 

Macie fotki we wszystkich pozycjach i konfiguracjach. Ręce na głowie, na dupie i na biodrach. Lustro ujebane, widzę, też nie musicie tego mi mówić 😉 Producent obiecuje 5 centymetrów w miesiąc i jestem skłonna w to uwierzyć. Włosy urosły mi niesamowicie- ile dokładnie- sami sobie obliczcie i pochwalcie się w komentarzu. Specjalnie założyłam tę samą koszulkę. Tak się kurwa poświęcam dla ludzi. Żywkiem do nieba pójdę.
Czy opłaca się wyjebać cztery dyszki? Jak najbardziej. A poza tym maski zużyłam odrobinkę, chyba wystarczy mi do końca roku, bez jaj. Co jeszcze mogę dodać? Teraz będę jednocześnie smarować tym i używać Hair Jazz żeby mnie ludzie całkiem znienawidzili hehe 😀 Ach i mam mnóstwo baby hair.
A jeszcze na dokładkę pokażę Wam, że nie mam siana, kiedy moje włosy w słońcu się mienią, o tak, żeby hejtery spać nie mogły. A no tak…będzie pojazd za nierówny kolor, ale sram na to- tak się słońce odbijało 🙂
No i tyle ze mnie, do spisania 🙂
EDIT.
Po głębokiej analizie, a właściwie po zwróceniu mi uwagi, dodam jeszcze jedną fotkę maski.
Na mojej wersji widnieje napis “Highly enriched”, a na Alledrogich maskach jest napisane “Hair&scalp”. Doszukałam się tylko u jednego sprzedawcy napisu takiego jak u mnie. Co ciekawe, u sprzedawcy, u którego kupowałam, na aukcji pojawia się “Hair&scalp”. I teraz nie wiem, czy jest jakaś różnica pomiędzy tymi maskami. Może sprzedawcy używają zdjęcia, które gdzieś tam po internecie krąży, a w rzeczywistości trafia do nas maska z “moim” napisem. Nie wiem, czy jest jakaś różnica na przykład w składzie. Musicie dopytywać indywidualnie. Jeśli będę mieć jakieś nowsze info- dam znać. Chociaż wydaje mi się, że maski niczym oprócz napisów się nie różnią 🙂

Zabij swoją kreatywność modą! Must have na każdy sezon!

By | Świat Szmat | 50 komentarzy
Top Madl to ze mnie nigdy nie będzie, bo za ładna jestem hehe i tak jakby zamiast wzrostem Bozia rozumem sypnęła. Ostatnio pojechałam po babach KLIK, ale przecież mamy też zalety, prawda? Mamy też swoje pierdolce i lubimy wyglądać dobrze. Szafiarka ze mnie kiepska, bo jestem sępem (to już wiecie). Mam takie podrygi babskiej świadomości i czasem sypnę groszem, jeśli coś mi się wyjątkowo spodoba, szczególnie jeśli mówimy o butach. Dziś wchodzimy w nowy wymiar na moim blogu- ciuchy. Chociaż trącam ten temat przy okazji zakupów w ciuchu. Dzisiaj będzie grubo.
Kiedyś tam przed wojną pisałam, że strasznie śmieszą mnie programy modowe KLIK. Dalej zdarza mi się, że jak leci Sablewska to oglądam jej poczynania dla jaj. Ona każdej wali ombre na włosach, wciska w jakieś dziwne ciuchy i nakłada kapelusik, dokładnie taki, jaki sama nosi. Niedawno widziałam odcinek, w którym drobną Panią poszerzyła dwukrotnie. Dała jej jakieś gacie w esy-floresy, które zwijały się w kroku i czarny wór, który to niby miał wydłużyć jej sylwetkę i wmawiała uparcie biednej Pani, że wygląda superaśnie. W rzeczywistości wór skrócił ją o połowę, a spodnie dały efekt odwrotny do zamierzonego. Jedynie buty były fajne, gdyby nie fakt, że pasek na kostce znowu skrócił kobietę. Pani została rozczłonkowana i skurczona, za to poszerzona. Za takie metamorfozy powinno się karać. Jak można kogoś obwiesić wszystkim co modne, nie zważając na to w czym człowiek będzie dobrze wyglądał?
Koleżanka brała udział w programie typu Dzień Dobry JKM, gdzie jebnęli jej stylówkę i kazali się uśmiechać. Nawet na wizji uśmiech był doklejony. Po programie dziewczyna wróciła na swoje modowe ścieżki. Wiecie- oni tam pchają na siłę ciuchy od sponsorów, nie ważne jak wyglądasz i czy coś Ci pasuje czy nie. Masz zakładać i udawać, że po metamorfozie jesteś innym, lepszym człowiekiem. Nie masz nic do gadania, drą na Ciebie mordę i generalnie Twoje poczucie wartości zostaje zdeptane. Zamknij ryj i bądź marionetką, zachwalaj projektanta. Tyle w temacie.
Ciągle słyszymy, że każda kobieta powinna mieć to i tamto w szafie. A gówno prawda, każda kobieta to powinna mieć chociaż ze 2 pary majtek hehe 😀 Taka podstawa to podstawa. Dziś zajrzycie do mojej szafy, tak troszeczkę.
W środku panuje względny porządek. To jedna z moich trzech szaf. W drugiej mam same sukienki (kurwa na co mi tyle sukienek?!). W trzeciej mam kurtki, kurteczki, futerka. Jest jeszcze kilka półek na ciuszki małogabarytowe.
Nie mam jakiejś fury ubrań. Dominują kolory żywe, intensywne. Nie lubię czerni. Czerń to do trumny. Czasem coś burego założę, ale będą to getry czy ramoneska, raczej nie jakiś wór pokutny. Nie wydaję fury kasy na ubrania, ani na kosmetyki, po prostu szkoda mi hajsu na kawałek szmaty, czy pierdyliardową szminkę. Wolę jebnąć za tą kasę wycieczkę, albo kupić sobie coś ekstra. Bidować nie biduję, ale po co przepłacać za jakieś pierdoły? A gdzie kupuję faszjony kiedyś wspominałam TUTAJ.  A niedługo zrobię sobie garderobę, o to jest mój plan 😉 Oczywiście będą nam wmawiać, że w szafie każda powinna mieć to i tamto. Co pieprzą? To pieprzą.

Najważniejsze kolory.

Czerń, granat, szarość, biel, beż. Gówno, dupa, dupa, dupa. Najlepiej całą szafę zawalić tymi kolorami i chodzić jak neptyk. Jak wszystkie Janusze w Cebulandii. Tak, stopcie się z tłumem, kolory kopy są takie kamuflujące, że nie bez powodu łatwo w kopę wdepnąć i nie zauważyć. Chcesz być niezauważony? Chcesz czuć się nijako? Ubieraj się na buro. Oczywiście jeśli lubisz- nie mam nic przeciwko, ale jeśli szukasz dla siebie stylu, który Cię wyróżni- eksperymentuj, nie idź po linii najmniejszego oporu.

Klasyczne szpilki

Wy wiecie ile mam szpilek? Dużo i chyba żadnych typowo klasycznych. Żyję i miewam się dobrze. Jeśli nie lubisz szpilek, nie daj sobie wmówić, że masz w nich chodzić. Lepsza laska, która ładnie chodzi w adidasach, niż kaczka, która próbuje ujść kilka metrów w szpilkach.

Biała koszula

Ostatni raz miałam białą koszulę na maturze. Ładnie to to wyglądało, ale czułam się jak kelner. A na tej imprezie zwanej życiem za kelnera to ja robić nie będę. Pieprzę taką bazową, wymyśloną teorię jebanej koszuli. Nie lubię koszul i nie będę się na siłę w żadną wciskać, bo moda, bo to, bo tamto. Kurwa, to nie żniwa 😉

Mała czarna

Oj, Wy moi modowi specjaliści. Nie mam małej czarnej. Nawet dużej czarnej nie mam. Mam za to małą białą, małą kremową, małą granatową, małą żółtą, małą niebieską, małą kwiatową, małą khaki, małą czerwoną…mam wymieniać dalej? Serio można się obyć bez czarnej sukienki w szafie.

Jeansy

Dobra, tu mnie macie. Dżiny mam. Wąskie niebieskie, granatowe, szare, czarne, różowe, fioletowe…dobra jeszcze kilka innych. Wszystkie dopasowane i slimowate. Za to za chu chu chu… no, za chuja w jakieś modne bojfrendy nie wlize, żeby mnie kołem łamali. Mało komu pasują workowate jeansy, jeszcze podwinięta nogawka… A już nie wspomnę o tych krótkich gaciach z wysokim stanem. Mam fajną dupę, powiem nawet, że zajebistą, ale jak zmierzyłam takie modne rajtuzy, to dupa zrobiła się monstrualna i wyciągnięta na plecy. O nie, nie, nie zrobię z siebie napompowanej żaby na szelkach. Fuck off.

Klasyczne spodnie, klasyczny żakiet

Dopisałabym jeszcze klasyczny worek na śmieci. Eee, ryli moda cmentarno- trumienna jest pożądana? No, chyba nie w mojej szafie. A gdzie fantazja, polot w tym nudnym jak pizda mieście?

Kardigan

Sorry, próbowałam. Czułam się jak lolitka. Jak Britney w teledysku “Baby one more time”. Kiedy sięgnęłam po klasyczny (czytaj- nudny) kardigan, czułam się z kolei jak baba z targu. Nie mam nic do bab z targu. Ale taki był efekt.  One more time? Never again mutherfucka!
Fchuj więcej jest tego co musimy mieć, inaczej jebnie w nas meteoryt. Ale po co tego słuchać? Mało to Januszów w Polandii? A poza tym, Janusze mają swoją modę KLIK. Życie jest za krótkie, żeby je przepierdolić w worku pokutnym.
Mój jedyny pierdolec, na który sobie nie żałuję to buty. No, mam z tym najebane i nie zaprzeczę. Mam buty za piątaka, a mam i takie grubo powyżej pięciu stówek. Każdy ma swoje. Na swoją obronę mam tyle, że moja kolekcja jest mobilna- oddaję, sprzedaję, kupuję nowe. Na fotce zgromadziłam prawie wszystkie z aktualnego zbioru. Zresztą z ciuchami też tak mam- nie lubię gromadzić, nie lubię przepłacać, musi mi coś wpaść w oko żebym kupiła. A to czego nie założyłam dłużej niż rok- oddaję. Głównie oddaję do domu dziecka, bo nie chce mi się wystawiać tego po Aledrogo i innych cudach. Dzieciaki się cieszą, a ja mam więcej przestrzeni. Kurwa… to jest ten ostatnio modny minimalizm? Mam nadzieję, że nie 😉
Moda, modą, ale pamiętajcie- ubierajcie się tak jak lubicie. Nie patrzcie na te wszystkie gwiazdy, gwiazdeczki, które mają pierdyliard stylistów i to nie zawsze dobrych. Nie kupujcie niepotrzebnych szmat, jeśli nie jesteście pewni, że kiedykolwiek je założycie. Szkoda kasy i miejsca, żeby zapełniać je trupami. Nie wiem co to za post dziś spłodziłam, ale miałam wewnętrzną potrzebę podzielenia się z Wami tym co w mojej głowie siedzi. Swoją drogą, mam ochotę kupić sobie maszynę i sama coś uszyć, bo chyba jestem na tyle na topie, że własna linia ciuchów powinna ode mnie wypłynąć?  😉

A czy Ty umyłeś się na święta?

By | Bjuti Pudi | 24 komentarze
Święta, święta, a jak święta to wypada się umyć po zimie. Chociaż tak z grubsza, zdrapać skorupę, bród spod pazurów wydłubać, bo w zimowych ciżemkach syfu się natłukło, a i futra z wełnianych skarpet najszło. Wiem, że myje to się okna dla Jezusa, ale plecy też by wypadało jakąś szmata przelecieć. Jak jesteście burżuazja to można i wodę dołączyć, a już dla całkowitej szlachty i hrabiostwa to przydałby się jaki specjalny zestaw.
Przeważnie, przeważnie zachowuję się poważnie. Przeważnie, przeważnie myję się żelem, gdy wbijam na łaźnię. Czasem testuję też inne bajery, bo samą wodą myją się tylko frajery. Ostatnio na chatę wbił mi olejek, obiekt pożądania dla wszystkich europejek.
Na fotce jeszcze pełny, dziś niestety pusty jak stodoła na wiosnę. Przywlekłam go ze spotkania blogerek, podarek zawdzięczam The Secret Soap Store. A dziś przed Państwem Naturalny Olejek Lawendowy Pod Prysznic. Używałam w wannie, oby mnie tylko kara nie spotkała 🙂
Flaszka z twardego plastiku, bez żadnych bajerów, lubię tak. Wszelkie info na karteczce, która była fantazyjnie jak ta lala, przywiązana trawką do główki olejku. Trawka zachwyciła kota- bawił się tym i memlał ze trzy dni. 200 ml to taka pojemność w sam raz, chyba, że rozmawiamy o alkoholu, to wtedy 200 ml to stanowczo za mało. Mój ulubiony patent nakrędkowy- kapselek na klika. Wiecie, przyciskamy i lejemy. Jak nie wiecie, to trudno, nie jestem odpowiednią osobą, na odpowiednim miejscu, żeby naród uświadamiać.

 

 

Powiem Wam, że kiedyś miałam pierdolca i non stop kupowałam taki jeden lawendowy żel pod prysznic, aż mi zbrzydł. Kiedy ten olejek trafił pod dach mojej rezydencji bałam się, że zapach może mi się nie spodobać, no bo miałam przesyt tego zapachu. Na szczęście się myliłam. Zapach olejku cudowny, intensywnie lawendowy i bardzo świeży, bardzo, ale to bardzo relaksujący. Czuć świeżą lawendę, taką tyle co ściętą. Mama miała kiedyś lawendę, to wiem jak pachnie. Dopiero ta sucha kojarzy się z zabijaniem moli, świeża lawenda jest po prostu ładna. Słomkowo- żółty olejek, ma za rzadką konsystencję i tego się przyczepię. Mam grabowe łapy i nie umiem dozować cieczy. Jak nadusiłam flaszkę, tak jeb i pół gąbki zachlastane. W sumie to rzadkość olejku to jego jedyna wada, wkurzająca, ale jak ktoś nie jest raptusem jak ja, to nie powinien mieć problemu. Poza tym olejek, jak to olejek- tłuściutki, ale ładnie się pieni. Niewielka ilość wystarczy, żeby umyć ciało. Chociaż ja oczywiście, prawie za każdym razem, dozowałam za dużo. Ale jestem pipa. No i cena taka sobie- 35 zeta, a ja jestem sęp kosmetyczny, nie ukrywam. Będę czaić się na jakieś promo, bo mam węża w kieszeni.

 

Skład macie na zdjęciu. Sporo tam fajnych olejków, myjak nie powinien podrażniać nawet wrażliwców. Tak mi się wydaje. Jako że święta to czas poświęceń i święceń to i ja się poświęciłam. Zawsze, ale to zawsze po kąpieli cała się balsamuję i od 15 lat, może dłużej,  nie było kąpieli bez balsamowania. Ale na etykiecie jest napisane, że po użyciu olejku zbędne jest już balsamowanie zwłok. Zrobiłam wyjątek. Raz jedyny nie użyłam niczego po obmyciu ciała i… olejek działa, a do tego skóra pięknie pachnie przez długi czas. więc jeśli nie lubicie się niczym nacierać, nie macie czasu- to jest to bajer dla Was. Tylko raz się nie pobalsamowałam, bo chciałam sprawdzić, czy skóra będzie faktycznie nawilżona i była. Jednak potem już nakładałam balsam, bo jestem uzależniona, nie potrafię wyjść z wanny i po prostu się ubrać- taki pierdolec.
Chyba to tyle w tym temacie, możecie jeść dalej. Dodam jeszcze, że mam ochotę wypróbować wersję pomarańczową tego olejku- na bank cudnie pachnie. A Wy umyliście się na święta?