Monthly Archives

styczeń 2015

Bałwan, ksiądz, Grey- o kim śnisz po nocach?

By | Przemyślnik | 38 komentarzy

Dobry Panie i Panowie.
Zima jest. Podobno. W kalendarzu jest. Za oknem- jakaś taka dupna, jak na moje koślawe oko. Panieee kiedyś to byli zimy. Pamiętam jak w trzydziestym szóstym, no może chwilę potem, chodziłam do szkoły. Wiecie, ja o 5:15 miałam autobus. Tak, kurwa, rano! Ale wiecie  jaki to był autobus? Autosan stuletni. Czasem coś odpadło, czasem jechał, czasem stał, często dojeżdżał do celu, częściej się spóźniał. Nie wiem jak ja mogłam tak w nocy wstawać. Jak piekarz jakiś. Przeważnie wstawałam 15 minut przed odjazdem i z kanapką w zębach biegłam na przystanek, przystanek był na szczęście koło domu. Zęby zawsze zdążyłam umyć 😉 Ale co ma do tego zima? A no ma. Bo pamiętam, że pewnego roku zima była w pytkę. Jak wsiadłam do tej puszki to mi oczy zamarzały, ale to jest nic! Raz mi dupa do siedzenia przymarzła. No okej, spodnie tylko, przecież z gołą dupą w 30 stopni mrozu nie chodziłam. Ale to się pamięta. Te emocje, kiedy próbowałam się odczepić, ach! A teraz co? No co będziemy wspominać, jak nic nie przymarza? Panie, jak jest zima, to musi być zimno! W tym roku naliczyłam z 5 dni ze śniegiem. Bałwana zbudowałam wieczorem, a rano już go nie było. Lipa.

Tak, sama lepiłam. We mnie jest coś z dziecka. Wynaturzone to moje wewnętrzne dziecko, ale dziecko. A dziecko się kocha, nie ważne jakie jest. Happy Meala w Maku nie kupuję, ale co tam. Zresztą w Maku, to wolą innych gości. Ja to tylko 4 hamburgery z sałatką upierdolę, a są lepsi celebryci niż ja. Taki ksiunc na przykład.

źródło- nie znam, trzymam to na kompie od zawsze.

Z czym kojarzy Wam się Żywiec? Ze świnią, no ok, świniaki to żywiec przecież. Z czym jeszcze? Z piwem. Zgadza się. Ostatnio Żywiec kojarzy mi się z Wąchockiem. W Wąchocku zawsze jakieś jaja, ostatnio w Żywcu jaja wielkości jaj dinozaurów. Ksiądz poświęcił Maka. Kiedy to usłyszałam myślałam, że śnię, a potem myślałam, że jebnę ze śmiechu. Ale, że jak? Ksiądz wbija do Maka i macha sobie tą swoją śmieszną palemką, kropidłem, czy jak tam tej szczotce? Mak to jakieś dobro katolickie? Może ja swój biznes też powinnam poświęcić, to mi jehowi przestaną ulotki podrzucać. Swoją drogą ciekawe ile szatan zgarnął za takie święconko, bo że się napasł na jadle to nie wątpię 🙂

Księża ostatnio w ogóle mają przerąbane. Pigułka po strasznie wstrząsnęła wielebnymi. No tak, bo oni o swoje dzieci dbają. A co ma powiedzieć jakaś parka, której gumka trzasnęła znienacka? Ja rozumiem, że lekarzom, którzy nielegalnie wykonują aborcje to nie na rękę, ale nie można zakazywać czegoś, co jest nie na rękę jednej, czy dwóm grupom społecznym. A poza tym konstytucja jest dla wszystkich taka sama. Nie wiem dlaczego księża mieszają się do polityki. Polska to nie tylko chrześcijanie- wszyscy mają równe prawa. Dlaczego muzułmanie, albo ateiści nie wtrącają się do polityki, a katoliccy księża lecą na łeb na szyję do wszystkiego jakby ich diabeł poganiał?

Żródło-Foto: www.aceshowbiz.com
 “Będziesz cierpieć i cieszyć się każdą chwilą”- zakazana reklama Domino inspirowana 50 twarzami wiadomo kogo 😉

W lutym Oskary. I moje urodziny. Dwa międzynarodowe święta. Ida ja i ida do kina i dalej “Idy” nie widziałam. Chyba w końcu obejrzę, bo ponoć ma szansę na Oskara. A wszystkie pannice czekają na “50 twarzy Greya” . Czytałam pierwszą część tych twarzy. Do przeczytania, gdyby nie te kurwa fikołki, święty Barnaba, wewnętrzna bogini i inne bzdety. Kto to kurwa pisał? To znaczy wiem kto, ale co ta baba w głowie miała? Druga część zabiła mnie po kilkunastu stronach- gniot. Trzeciej części nawet nie chciałam na oczy widzieć. Takie nieudolne porno dla niedowartościowanych szarych myszy, które marzą o pierdołach i bogatym księciu. Film chętnie obejrzę, bo jestem ciekawa jak przerzucili pisaninę na duży ekran. Na pewno nie pójdę do kina w lutym, bo te niedowartościowane szare myszy pójdą na to tabunami i będą się jarać jak pochodnia, że aktor, że to, że tamto, że ach. Odpuszczam sobie, zobaczę kiedyś tam.

No i co? Czekamy na zimę. Mogłoby nawalić śniegu w pas, oby nie w marcu, a teraz 😉 Strasznie lubię odśnieżać i budować bałwany z problemami psychicznymi 🙂

Błyszczyk City Chic- jak sprawdza się na wsi ? ;)

By | Bjuti Pudi | 26 komentarzy

Też tak macie, że czasami mała, niepozorna rzecz cieszy Was bardziej niż coś mega hiper bajerzastego? Na spotkaniu blogerek wpadł mi w ręce pewien błyszczyk od Miraculum. Niepozorny. Nawet nie zwróciłam na niego większej uwagi. Ale, że lubię mieć “coś” na ustach sięgnęłam po niego ot tak.

Virtual, City Chic lip gloss, Kremowy błyszczyk do ust. Odcień 35- like candy.

Opakowanie normalne, aplikator gąbeczkowy, bez udziwnień i sensacji jak z “Bulgarskiego pościkku”. Taki zwyklak. Trzyma się 2-3 godzinki bez sensacji, ale ja od błyszczyków wiele nie wymagam. Kosztuje około 12 złotych. W opakowaniu ma oczojebny, różowy kolor.  Bez obaw- na ustach zamienia się w piękny delikatny róż. Sami zobaczcie.

 

Prawda, że uroczy? Usta zajebiście się po nim błyszczą. Żadnych pierdół, brokatów, nic zbędnego. Blask i delikatny kolor, czyli to co najważniejsze (przynajmniej dla mnie). Błyszczyk jest gęsty i raczej się nie lepi, choć jest wyczuwalny na ustach. Pachnie lekko owocami, nie potrafię określić jakimi- coś pomiędzy melonem, a malinami. Błyszczyk ma niby nawilżać, nie wiem czy nawilża, ale na pewno nie wysusza 😉

Prezentacja na ryju. Fajny błyszczyk, taki zwyczajny, ale jednocześnie na tyle dobry i lśniący, że się z nim nie rozstaję. Lubię pomalować sobie usta tintem z Bell, którego kolor trzyma się dobre 6-7 godzin, a na to zapodaję ten błyszczyk, żeby usta lśniły. Tutaj przedstawiam go solo, tak też się sprawdza.

Czarne mydło na czarnych włosach ;)

By | Bjuti Pudi | 31 komentarzy

Ostatnia niedziela kłaczanki okazała się niewypałem KLIK, dlatego tym razem chciałam przechytrzyć los i niedzielę zrobiłam w sobotę. Taka ze mnie spryciula 😀

Dziś użyłam czegoś naturalnego. Sobota pod znakiem prostoty totalnej. Wyobraź sobie tę naturę. Łany złocistych zbóż i wiatr weń tańczący. Wiatr lekko pieści każdy kłos, spływając po nim lekko, igra z każdym ziarnem skrytym wewnątrz. Zapach rozgrzanej słońcem ziemi penetrując Twoje nozdrza szepcze Ci do ucha pieśni znane tylko sobie. Złocista pszczoła zwinnie przerywa opowieść wiatru i zapachu i przysiada na miodnym kłosie. A tam pierdolę! Pokażę Wam lepiej czego użyłam 😀

Czarne mydło z 6 ziołami. Savon noir- jak ktoś woli.

Kupiłam za 15,90 w zMaroka przy okazji mojego ostatniego wypadu. Próbowałam już na twarz, na cielsko, dziś wypróbowałam na włosy.

Jak ktoś zna franse to może mi przetłumaczyć, bo ja nie kumata 😉 Wiem tyle, że mydełko jest naturalne, w składzie ma oliwki i ziółka. Oczyszcza, odświeża, tonizuje. Wszystko ukryte w poręcznym słoiku 200 gram.

W środku gęsta maź, taki towot, smar, który pachnie lekko jak nowa gazeta na papierze kredowym hehe 😀

No, ale dobra. Dziś wzięłam w garść kawałek tego czegoś, roztarłam ile mogłam i dwukrotnie umyłam włosy i w sumie tyle. Niby nic, a cieszy. Przy spłukiwaniu włosy były trochę tępe. Ale powolutku dałam radę. I tak uważam, że mogłam płukać dłużej, bo gdzieniegdzie wydaje mi się, że nie wypłukałam dokładnie, ale popij wodą, bidy ni ma. Włoski trochę podeschły i dawaj dosuszać. Rozczesywały się z lekkim oporem, ale lipy nie było, powolutku poszło. Suszę, suszę, suszę…tego śmego. Nic nie dodawałam, tylko ciut olejku na końce. Wysuszyłam. No i….

Aaaaaa! Zajebiście!Włosy takie żywe, że nie wiem. Takie dociążone, ale w dotyku mięsiste, takiego efektu nie miałam po niczym! Zrobiło mi się ich ze dwa razy więcej, optycznie ofkors 😉 Są super odbite od nasady, mimo iż nie układałam ich na szczotce, ani na niczym innym. Pięknie błyszczą.

Nie wiem jak Wam, ale mi się cholernie ten efekt podoba. Wydaje mi się, że włosy są nawilżone, albo mi się nie wydaje, a tak jest. Generalnie to jestem zachwycona i będę od czasu do czasu traktować je tym błotkiem.

Eveline- tusz na medal Virtuti Prostituti :D

By | Bjuti Pudi | 32 komentarze

Mam dziś dla Was zajebistą perełkę.

Zawsze mówiłam, że zielony Wibiak to mój hit wśród tuszy. Ostatnio hit został pobity. Mam lepszego bohatera. Powiem więcej, cała marka pod względem tuszowym mi się podobuje!

Eveline, tusz Big Volume Lash, natural bio formula. Pogrubiający tusz do rzęs.

Tego zielepacha dostałam na spotkaniu. Z tuszami tej marki miałam już styczność KLIK TU. Czerwona wersja była fajna, ale zielona mnie zachwyciła.

Szczoteczka standardowa, włosiana, a nie jakieś silikony jak u Pameli. Dziwnie mi było się przerzucić z małej silikonowej popierdółki na taki wycior. Ale 2-3 dni i przywykłam. Opakowanie też taka bomba, spore, solidne, tylko napisy się wycierają. Ale po co komu napisy, kiedy zawartość jest w dechę? Tusze Evelinki są dostępne niemal wszędzie- Rossmany, Jawy i inne drogerie mają je u siebie. Kosztuje trochę powyżej dychy, więc śmiech.  Czarna czerń jest czarna jak noc listopadowa. Trzyma się ta smoła jak polityk koryta. Nic się nie kruszy jak trzydniowy chleb z Biedronki. Nic się nie sypie jak tirówka przy ruchliwej trasie. Geniusz.

Zapodałam zeza jak stara kukuła 😀 Jak widać rzęsy perfekcyjnie rozdzielone jak nogi Julii Bond. Dwa pociągnięcia i rzęsy trzepoczą na wietrze jak stara plandeka.

Rzęsy mi się wygięły w pałąk tak mi je wyciąga 😀 Tusz jest zajebisty no. Od razu mówię, że rzęsy to po Mamie i po Long4Lashes, żeby nie było pytań 😉 Tusz zmywa się bez problemów, ideał. Mam jeszcze czarną wersję Evelinki i jestem niemal pewna, że też jest dobra 🙂 Dam znać.
Tymczasem borem, lasem, machał Ździcho swym… ręką machał 😛

zMaroka- Maroko jest spoko!

By | Śmietnik | 37 komentarzy

Jak zwykle mam niedoczas. Czy kiedyś będę miała chociaż tydzień na lenistwo? Oj, chyba nie prędko 😀

W każdym razie w tym moim zabieganiu znalazłam chwilkę na krótki relaks w miłym towarzystwie i uroczym miejscu. We wtorek miałam milion przygód. Zaczęło się niewinnie.

Przy okazji, że mój Niemąż miał ważne sprawy do załatwienia w mieście wojewódzkim, zabrałam się z nim na spontaniczne spotkanie z kilkoma blogerkami u Samanty, która prowadzi sklep zMaroka. Spotkanie wymyśliła i ogłosiła oczywiście Samanta. Skorzystałam z podwózki pod same drzwi. Obtarłam umorusane filce, wydoiłam kury, zebrałam jajka od świń i heja banana do dorożki. Dorożka niestety rozkraczyła się prawie u celu. Dym, kataklizm, armagedon. Z nieba poczęły lecieć sine jednorożce, kamienie na szaniec i jednookie potwory na zmianę z ognistymi meteorytami. Czelabińsk kurwa. Wiecie jak jest, auto się zesrało, stoisz na krajowej Esce i zero zjazdów. Chcesz wychylić łeb, ale wrogi tir chce Cię pieprznąć…raz, drugi, trzeci… Jakoś się dokolebotaliśmy do pierwszego lepszego lepiarza aut. Myślę se, amen, po ptokach. Ale, że mój Niemąż to człowiek- bohater, stwierdził, że skoro on już nic dziś nie załatwi, to chociaż ja powinnam się zrelaksować. No i złapaliśmy jakiegoś busa w szczerym polu, potem taksę i tadam. Stoję pod drzwiami marokańskich czarów 🙂

Po prostu wow. Baśnie tysiąca i jednej nocy na kilku metrach kwadratowych. Masa genialnych kosmetyków, nie wiadomo co łapać w pierwszej kolejności. Wszystko osobiście przywiezione z Maroka przez właścicieli- Samantę i jej Niemęża.

Szampon strasznie chciał być na fotce. To jest 😉 A taki zestaw do herbaty bardzo mi się podoba. Kunsztownie i starannie wykonana zastawa. Żadne made in China. Jest klimacik, oj jest! Tak se kupić, wódki nalać i pić z pietyzmem hehe 😉

Świeczki, świeczuszki, szał wuja! Wiecie, ja zawsze lubiłam świece zapachowe, szmery, bajery, ale nigdy nie miałam Yanków czy innych kultowych już w blogosferze gadżeciarskich wosków. Wlazłam do zMaroka i przepadłam. Mój nos był wszędzie 😀

Kominki też tu kupicie i to w fajnych cenach, takich ludzkich, a nie jakichś z pupy. Ja sobie kupiłam, a co?! Kto bogatemu zabroni 😉

Dla miłośniczek biżu, piękne, ręcznie robione bransoletki z duszą. Osobiście, to wszystko gubię, albo zapominam nosić, to się nie skusiłam hehe, ale jak ktoś nie jest taka pipa jak ja to polecam, bo świetne są.

O to! To jest zajebiste! Wiecie co to? Szkatułki. Ale jakie! Z drewna tujowego,  prosto z Maroka. Wiecie jak one zajebiście pachną? Masakra, taki zapach drewna, że nie da się opisać, trzeba poczuć. Wiem, że jaram się dziwnymi rzeczami, ale ja lubię jak coś pachnie, a jeszcze jak jest mistrzowsko wykonane to leżę i płaczę z ekstazy.

Czajniczki miedziane. Klimat w chuj! Można sobie taki sprawić i cybać herbatkę jak jakiś król Muhammad. Straszna sroka ze mnie. Jezusicku, jak ja lubię takie rzeczy!

Ten okaz, to akurat eksponat nie do kupienia. Ale uroczy. Jak patrzę na takie rzeczy zastanawiam się nad ich historią. Kto z niego pił, jakie opowieści zasłyszał, co widział gdyby widział…Dotykasz, zamykasz oczy i przenosisz się we własne wyobrażenia o ludzkich losach…O tym jednym dzbanuszku byłabym w stanie napisać książkę, taka jestem pieprznięta 🙂

Stoliczek, stoliczek, a na nim kogucik. Kogucik ma w kuprze otwór do wlewania wody, a dzióbkiem wodę możemy wylać. Poręczny, ceramiczny zbiorniczek na wodę. O wszystko dokładnie wypytałam, co jest co i do czego służy- ja serio jestem pokręcona i uwielbiam poznawać nowe rzeczy.

Coś dla piromanów, bo o ile się nie mylę zamek to kominek zapachowy 😉 Więc jeśli ktoś reflektuje na chajcowanie zamczyska to bajer jak się patrzy. A te kuleczki to arganowe “orzeszki”. Wiecie, że koza najpierw je połyka, potem hmm wydala i z tego tłoczony jest olej arganowy? Miłego nacierania hehe mnie to nie rusza 😉

Tak trajkoczę i trajkoczę, ale klimat sklepu ujął moje zimne serce i roztopił lód zimny jak DiCaprio w Titanicu.

Jak już wszystko obwąchałam, wypytałam o każdą pierdółkę i obejrzałam każdy zakamarek pełen ciekawostek, zaczęło się nasze spotkanie. A jak się zaczęło, miałyśmy okazję potestować niektóre kosmetyki. Przybyło 7 blogerek i każda chętnie wypytywała o właściwości marokańskich kosmetyków.

Stoliczek z różnościami. Aż mi się oczy świeciły- kremiki, olejki…ahh 🙂

I jeszcze więcej olejków oraz wody różane i jeszcze kohl.

A taką herbatkę dostała każda z nas. Werbenowa pychotka. Uwielbiam herbaty, różne i wszelakie. Werbenowa dobrze wpływa na górne drogi oddechowe, wskazana przy problemach z zatokami, czyli stworzona z myślą o mnie. Świetna w smaku-cytrynowo- miętowy posmak, ciężko określić, trzeba spróbować. Smakuje troszkę jak herbata górska z Krety, ma podobny posmak.

Olejkowa micha. Już sama micha mnie zachwyca, co dopiero zawartość, klękajcie narody!

Jeden z powyższych kremików otrzymałam do testów i już się nim smaruję. Po nim będę piękna jak marokańska koza. Jestem pewna, że nacierając się tym specyfikiem otrzymam moc super kozy i bez problemów będę obgryzać gałązki na świerku w ogrodzie. I to na samym czubku!

Oprócz tego, że dostałam kremik, wosk i herbatkę nakupiłam też dużo różności. No, bo gdzież bym nie nakupiła 😉

Troszkę wosków, pachnidełek. Mój pierwszy kominek. Historyczna chwila 😉 Ahhh i jeszcze czarne mydło ze zmielonego murzyna afroamerykanina. No i to wszystko biedna ja tachałam do busa, bo auto zostało na intensywnej terapii.

Chciałabym podziękować z tego miejsca Samancie i jej Niemężowi za pomoc z autem oraz za fantastyczny wieczór. W południe byłam mega wkurwiaona, ale dzięki pachnącej krainie smutki poszły w cholerę, a ja dotoczyłam się do domu zadowolona. Dziewczynom też dziękuję, za miłe pogawędki i wspólnie spędzony czas.

Chciałabym uprzedzić, że post powstał dlatego, bo chciałam, a nie ktoś mi kazał hehe 😀 Zachwyciłam się tym magicznym sklepikiem, zachwyciłam się wspaniałą atmosferą i klimatem. Mówię Wam- tam trzeba pójść. Warto. Ja będę wracać, żeby się paliło i waliło. Ceny też są fajne. No nic tylko hop siup na Krakowskie Przedmieście 2 w Lublinie, nooo ewentualnie na stronkę zMaroka lub na marokańskiego fb KLIK.

Maroko jest spoko! Teraz się zastanawiam, czy nie wyskoczyć tam latem na tydzień, tzn do Afryki, bo do Lublina to ja będę kursować hehe 😉

Marian, nie daruję Ci tej nocy!

By | Bjuti Pudi | 25 komentarzy

Se zrobiłam włosową niedzielę.
I dupa.
Kupiłam ostatnio pewną saszetkę, bo chciałam sobie poeksperymentować to teraz mam.

Marion, zabieg laminowania diamentowy połysk włosów.
Wlazłam do sklepu i myślę, że tego nie miałam to se wezmę. Za dwa zeta nie będę sępić. Kupiłam. Dzisiaj sobie to to nałożyłam. Wersja niebieska laminowania od Mariana bardzo przypadła mi do gustu, pisałam o tym TUTAJ. Ta wersja ma niby blask perły, różowa, więc myślę jak różowa to będzie git malina. Ja nawet landrynki najpierw te różowe i czerwone wybieram, bo najlepsze.
Wszystko prawie takie same jak w wersji niebieskiej, skład lekko inny. Zapach normalny, ładny, kremowy jak konsystencja. Oddarłam jedną saszetkę i zapodałam na sierść po umyciu. Wlazłam w wannę, wylazłam, zmyłam- takie tam. Już przy myciu coś mi nie grało, jakieś włosy tępe. Ale nic to wysuszę- zobaczę. Przy suszeniu też jakieś te włosy dziwne były. Myślę se- dupa, odczekam trochę po suszeniu i wybadam. Jak zaczęłam badać, to wyszło, że albo wersja różowa jest dupna, albo przeproteinowałam włosy. O!
O ile bliżej czachy kłaki jeszcze w miarę to im bardziej w dół tym większy gnój. Stóg siana. Teraz już się końcówki troszkę przylizały, ale pół dnia chodziłam jak czarownica jakaś. Jakby pieruny siarczyste, gromiste w rabarbar strzeliły. Jakby jaskółki gniazdo wić próbowały. Jakby mi się wiatrak w kłaki wkręcił… Każdy kłak w inną stronę, masakracja- jak to w Fifie mówi Pan Szpakowski. To żem se niedzielę zapodała ajajaj…Została mi jeszcze jedna część saszetki i nie wiem czy ryzykować jeszcze kiedyś, czy dać listonoszowi w ramach napiwku- łysy jest to mu nie zaszkodzi. Wkurwiłam się. A ja tak lubię różowy buuu!
Na bank więcej tego nie kupię, bo ani blasku, ani gładkości. Niebieską wersję- polecam, różową odradzam.
Pierdolę- wolę miód z cytryną 😀 Ale różowe landrynki nadal będę wybierać w pierwszej kolejności 🙂
Edit. To wina saszetki, po naolejowaniu, umyciu i nałożeniu odżywki- włosy jak nowe!

Se se se Sesa i podsumowanie rocznej kłaczności :)

By | Bjuti Pudi | 24 komentarze

A teraz udajemy, że jest początek, a nie połowa stycznia hehe 😀

Przypomniało mi się o olejowaniu grudniowym, nooo powiedzmy, że grudniowym, bo olejek służył dłużej. Ale o tym za chwilę.

Ostatni czas spędziłam z olejkiem Sesa.

Tym razem nie wcierałam olejku w skórę głowy, bo używałam Hair Jazz i nie chciałam sfałszować wyników, choć i tak złośliwcy twierdzą, że oszukuję, a za recenzję zgarnęłam grube miliony…taaa. Ale zostawmy  złośliwe uwagi za sobą, nie mam zamiaru tłumaczyć się z czegoś czego nie zrobiłam. W każdym razie minął rok z moim olejowaniem- zaczynałam od Sesy i Sesą rok skończyłam. Tego olejku jednak nie opisywałam na blogu, bo poprzednim razem nie miałam jeszcze bloga o urodowych zalotach 😉 Wypowiem się jednak i w temacie tego jak działa na skórę głowy, bo w zeszłym roku takowe obserwacje przeprowadziłam i pamiętam jak to było.

Od razu napiszę, że olejek mnie zachwycił i za pierwszym i za drugim razem. Uwielbiam go tak jak Kaczyński swojego kotka.

Za swoją flaszkę zapłaciłam około 30 złotych, zamówiłam na Allegro. Możemy kupić na próbę mniejsze wersje- za około 20 złotych 90 ml, a za kilka złotych taką maluśką buteleczkę ( nie pamiętam pojemności). Świetna sprawa jeśli ktoś chce sprawdzić czy olejek mu się sprawdzi. Moja butelka to 180 ml radości. Zwykły, twardy plastik z zakrętką.

Olejek ma postać stałą, pod wpływem ciepła szybko zamienia się w oleisty płyn koloru ciemnozielonego. Pachnie pięknie, kadzidlano- ziołowy zapach zostaje na włosach. Niektórym indyjski zapaszek nie podchodzi, mój Niemąż stwierdził, że wali sikiem 😀 Mi się podoba, orientalny aromat genialny na zimę, latem może być za ciężki.

Wydajność na medal- butelka 180 ml wystarczyła mi na niemal 2 miesiące olejowania. Super! A działanie? Naj naj najlepszy olejek, mój faworyt pośród wszelkich orientalnych olejków. Włosy sprężyste i sypkie, doskonale nawilżone i błyszczące. Koi podrażnioną skórę głowy, przyspiesza lekko porost, zmniejsza wypadanie włosów. Nie mogę doszukać się wad. Może jedynie zapach nie jest dla wszystkich , ale nic więcej nie przychodzi mi do głowy.

Podsumowując rok olejowania mogę powiedzieć, że Sesa to najlepszy olejek dla mnie, o włos za nim jest  Babydream fur Mama. Całkiem nieźle spisały się Alterra papaja i migdał oraz Khadi (polecam Swati, tę tańszą). Nigdy więcej nie kupię Vatiki, której nie opisywałam, ale stosowałam tylko na końce, bo stosowana na całość puszyła moje włosy okropnie,  Nie kupię też Amli, która nie była zła, ale tak waliła kiblem na dworcu pks, że więcej się nie skuszę 😉

Po roku olejowania widzę, że włosy które wylizły z mojej skorupy w tym czasie są lśniące i zdrowe jak młode ciele. Na długości też jest lepiej. Ogólnie jestem zadowolona z moich włosów, choć jeszcze im troszkę do ideału brakuje. Kontynuuję olejowanie także w tym roku, więc spodziewajcie się kolejnych olejowych postów.

Tak to wygląda w przelocie. Pierwsza fota obrazuje jakie nitki miałam na łbie. Druga fota to włosy po obcięciu około 10 cm, po 3 miesiącach olejowania. Trzecie zdjęcie- aktualne. Na drugim ujęciu- względny ład po laminowaniu żelatyną. To aktualne zdjęcie, właściwie bez żadnych wspomagaczy. Ogólnie w tym roku ścięłam dobre 25 centymetrów, ale od kilku miesięcy w ogóle mi się nic nie rozdwaja- sukces 🙂 Plan na ten rok to dbanie, zapuszczanie i…zejście z czerni. Chcę ładny, naturalny brąz, od września nie farbuję. Waham się nad Uber, ale nie mam pewności czy da on radę z 7-8 letnią czernią + pół roku henny ( 4 farbowania). Doradzicie coś? Jak pozbyć się ciemnizny?

To się rozpisałam jak Fakt o mamie Madzi. Nie wiem czy ktoś dobrnął do końca 😀 Idę.

Granat w mojej wannie

By | Bjuti Pudi | 32 komentarze

Na początku napiszę, że za każdą recenzję dostaję nie mniej niż 5 tysięcy na rękę. To tak, żeby było jasne. Za grubsze akcje 10 tysi to minimum. I oczywistą oczywistością jest, że piszę tylko pozytywnie o produktach, no bo wiecie 5 tysi piechotą nie chodzi. Prawda jest taka, że i tak myję się wodą i szarym mydłem, bo wszystko to ściema haha 🙂

A tak serio, to wiecie, że uwielbiam wszystko co owocowe. Dlatego bardzo, ale to bardzo wpadły mi w oko żele pod prysznic,które dostałam na spotkaniu od https://www.mariza.com.pl/.

Jak sprawdził się jeden z nich? Słuchajcie dziatki…

 

Mariza, linia Spa, Granat- odświeżający żel pod prysznic.

Straszna rzecz moi drodzy! Nie mam prysznica! To znaczy mam, ale taki przywanienny. Odwłok moczę w wannie. Ale mimo to zaryzykowałam i użyłam żelu pod prysznic w wannie. Całe szczęście nic złego się nie stało ufff…

Butelczyna ładna, 310 mililitrów. Pompka dla mnie nieporęczna, bo i tak muszę sięgać po całą flaszkę jak leżę plackiem w wodzie, ale okejjj. Dozownik się nie zacina, więc wybaczam. Zapach zniewalający- cudowny landrynkowo-granatowy, unosi się długo po kąpieli. Nie wiem czy na skórze zostaje na długo, bo zawsze po kąpieli balsamuję zwłoki. Szczerze mówiąc, to wszystkie żele są dla mnie takie same i jeszcze nigdy, ale to nigdy nie zaważyłam aby jakikolwiek żel nawilżył mi nogi, plecy czy choćby palec…Ten żel myje i pachnie i to lubię. A czego nie lubię? Za mało się pieni. Może i jest wydajny i konsystencja spoko, ale ile bym go nie nawaliła, pieni się chujowato. A ja lubię piankę, no!

Nie skreślam tego cudaka, bo pachnie ślicznie, ale mam niedosyt… Myślałam, że będzie efekt jakby ktoś do wanny granat wrzucił, tymczasem granat smętnie pływa w tej wannie. Nie powiem, że się zawiodłam, bo tragedii nie ma, ale ludzie ja chcę piany i więcej radości 😉 Żel to dla mnie taki średniaczek. I moja ocena też taka średnia 😉 Całe szczęście cienie od Marizy mnie zachwyciły, więc sytuacja załagodzona 😉 Jeszcze na koniec pokażę Wam Marizowe oko 🙂

Grafitowe cienie są zajebisteeee! Tutaj troszkę je ścieniowałam bielą.
Koniec i bomba, kto nie czytał ten kózka kucharek sześć złamała 😀

Regeneracja racic

By | Bjuti Pudi | 16 komentarzy

Ahoj Szczury Lądowe i Wodne w sumie też 🙂
Wiecie, że na spotkaniu wpadło mi trochę kosmetyków. Wiecie też, że testuję je namiętnie. Jak każda baba lubię się wypaciać to tym to tamtym- sama radość. Szczególnego hopla mam na punkcie stóp. Według ostatnich rankingów PornHub, polaczki to nie tylko cebulaczki, ale i stóp miłośnicy. I ja stopy lubię, chucham i dmucham, kremuję, smaruję- takie tam. Ostatnio któryś krem mi nie podpasował i stopy zrobiły się przesuszone. Ale, że na spotkaniu dostałam serum nastopne od https://www.shefoot.pl/ to od razu poszło w ruch. Dziś dogorywa, wydłubuję resztki, więc jestem gotowa by powiedzieć o nim kilka słów.

SheFoot, Serum ultra regeneracyjne +shea, regenerujące zniszczone i popękane miejsca na stopach.
Pudełko, a w pudełku tubka. Tubka jak tubka 50 ml, bo to serum, a sera przeważnie ogromne nie są. W tubce kremidło średniej gęstości, odpowiedniej. Zapach hmmm bliżej nie określony- delikatny, perfumowaty, przyjemny dla nosa. Kosmetyk szybko się wchłania, pozostawiając na stopach delikatną powłoczkę- może nie tłustą, ale tłustawą, jednak nie sprawia ona dyskomfortu.

Zawartość jak na fotce. Same dobre dobroci. Producent poleca stosować na strategiczne, suche miejsca punktowo i przyznam, że nawet dozowniczek, a właściwie długi nosek tuby temu sprzyja. Ja stosowałam na całe stopiuchy, bo jak wspominałam przesuszyły mi się po jakimś dziadostwie. Mimo iż serum nie żałowałam, to maleństwo wystarczyło na dobry miesiąc regularnego nacierania i jeszcze odrobinkę mam.

Skład jak na moje ślepe oko, całkiem fajny, do tego żadnych parabenów, pegów i innego badziewia.
A co mogę powiedzieć o działaniu…Ło Panie, stopy wydyndałam tym specyfikiem i przyznać trzeba, że odżyły, odmłodniały wręcz jak Krzysiu Ibisz na Sylwestra. Faktycznie racice wróciły do siebie i zapomniały co to suchoty, a na suchoty to chyba jakiś Mickiewicz czy inne Sienkiewicze umierały, więc kopyta mają drugie życie. (Ja wiem, że to nie te suchoty- nie jestem debilem 😉 ). Faktycznie przeszczepy zmiękły jak fujarka Rocco po skończonym ujęciu. Zregenerowałam się poniżej kostek tak, że mogę skarpetki antygwałtki w telewizji Trwam reklamować. Bardzo jestem szczęśliwa, bo o to mi chodziło. Znaczy o regenerację się rozchodzi, nie, że u Ojca Dyktatora chcę antygwałty reklamować, chociaż… 😀
Ciężko mi natomiast stwierdzić, czy na bardziej przeorane giry serum by zaradziło. Moje tupajki, prócz chwilowego przesuszu nie sprawiają problemów, więc nie wiem jak specyfik podołałby skamielinom przy kopycie niezadbanym. W każdym razie moje oczekiwania względem produktu zostały spełnione.
Przyznam, że seria stopna od SheFoot wpadła mi w oko jakiś czas temu. Sporo dziewczyn opisywało te produkty u siebie, dlatego cieszę się, że i mnie zaszczyt kopnął. Czy kupię ponownie? Hmmm szczerze mówiąc, to mam ochotę na jakiś krem od nich, a serum kupię jeśli znowu mi stopy pierdolca dostaną i się wysuszą nadmiernie.
Także tego, dobre serum na moje racice, ale chyba czas wrócić do kremów- nie wykluczone, że z SheFoot 🙂

 

Hair Jazz- czyli czy moje włosy dostały kopa ;)

By | Bjuti Pudi | 185 komentarzy
Ostatnio zaroiło się na fb od reklam pewnego specyfiku na porost włosów. Koleżanka w środku nocy napisała mi wiadomość, że coś cudownego, niesamowitego i w ogóle wow pieseł. Weszłam na stronę na facebooku Harmonyplus.pl, potem na stronkę https://www.harmonyplus.pl/ i szczerze mówiąc nie chciało mi się wierzyć, że włosy mogą rosnąć jak szalone dzięki szamponowi i odżywce. Podeszłam do tych nowości bardzooo sceptycznie. Wyszło jednak tak, że miałam okazję przetestować zestaw, więc postanowiłam zaryzykować.
Bardzo szybko do moich drzwi zapukał kurier i otworzyłam paczuchę, na którą czekałam i byłam bardzo ciekawa czy zestaw rzeczywiście zadziała. W międzyczasie przekopałam internety, ale informacji było niewiele. Na Wizażu jedne dziewczyny były zachwycone, drugie przeciwnie. No cóż najlepiej przetestować na sobie 😉
Dziś mija miesiąc moich testów, mogę zrobić podsumowanie i szczerze odpowiedzieć na pytanie- działa, czy nie? Włosy traktowałam zestawem co dwa dni, tylko na skórę głowy. Przez ten miesiąc nie używałam innych wspomagaczy na porost. Nie będę rozpisywać się na tematy składów itp, kliknijcie w stronkę producenta- tam znajdziecie szczegółowe informacje.

 

 

Zarówno szampon jak i odżywka siedzą sobie w poręcznych, plastikowych flaszkach po 250 mililitrów każda. Taki zestaw to koszt 109 złotych w promocji lub 120 w cenie regularnej. Kilka groszy to jest, jeśli jednak ma działać, to czemu nie. Obie butelki mają naklejoną instrukcję użycia w języku polskim. Instrukcja o dziwo w ogóle się nie starła i nie zepsuła, mimo wilgotnych warunków jakie musiała znieść.

 

Szampon Hair Jazz. Bardzo, ale to bardzooo wydajny- przez miesiąc zużyłam zaledwie 1/4 buteleczki. Świetnie się pieni. Pachnie tak sobie- taki mentolowo- chemiczny zapach, ale nie drażni, da się znieść, a na włosach po wysuszeniu zapaszek nie zostaje ufff 😀 Myślę, że taka butelka spokojnie wystarczy na dobre 3-4 miesiące regularnego mycia. Szampon jest zielonkawy, konsystencja typowo szamponowa 😉 Na długość włosów kładłam oleje, więc najpierw zmywałam olej z długości jakąś Alterrą, a następnie wmasowywałam Hair Jazz w skórę głowy. Zostawiałam szampon na jakieś 5 minut, po czym spłukiwałam i nakładałam odżywkę Hair Jazz.
Odżywka Hair Jazz. Jak na odżywkę także wydajna. Przez miesiąc zużyłam trochę więcej niź połowę, więc jeszcze na pół miesiąca mam zapas 😉 Pachnie też średnio, podobnie jak szampon, tylko mniej intensywnie. Po wysuszeniu czupryny- nie czuć 🙂 Odżywka biała, konsystencja mleczkowata 😉 Wmasowywałam bardzo dokładnie na całą skórę głowy, centymetr po centymetrze i trzymałam ją od 5 do 10 minut. Na długość włosów nakładałam inną odżywkę- bananową Kallos, albo coś co akurat wpadło mi w chwytajki. Pamiętajcie, że zarówno szampon, jak i odżywka są do skóry głowy, co producent wyraźnie podkreśla. Wiem, że niektóre dziewczyny miały problem z rozczesaniem włosów, ja nie miałam, bo zestaw nakładałam tam gdzie trzeba, czyli nie na całe włosy tylko na skórę.

 

O taką instrukcję dostałam wraz z zestawem i stosowałam się do niej bardzo dokładnie.
No wiem cholera, że przynudzam, a każdy czeka na moment kiedy powiem- zestaw jest zajebisty, albo zestaw jest do dupy. Na początku nie nastawiałam się na fajerwerki. Przyznam szczerze, że stukałam się w głowę i nie wierzyłam, że włosy ruszą z kopyta jak jurna klacz. Bajki, baśnie i legendy- włosom nic to nie da…taaa.
Pierwsze co zaobserwowałam to kłaki przestały wypadać. Prawie całkowicie! Nooo klękajcie narody! Wcześniej po myciu wyciągałam kulę włosów, a po około dwóch tygodniach ze trzy kłaki na krzyż. Więc jeśli wypadają Ci kłaczory- to jest zestaw dla Ciebie. Włosy przy skórze, czyli tam gdzie preparaty ładowałam stały się miłe w dotyku, miękkie, żywsze. Czy grubsze- nie wiem, myślę, że miesiąc to zbyt krótki czas by to jednoznacznie stwierdzić, Z minusów- zapach specyfików…fujjjj…ale tragedii nie ma, da się przeżyć i po wysuszeniu zapaszek znika.
No weź powiedz co z tym rośnięciem, do cholery jasnej Anielki, motyla noga!
Mówię. O kurrrr jak one rosną! Bez jaj! Specjalnie przez cały miesiąc nie mierzyłam, nie sprawdzałam, żeby była niespodziewajka- pozytywna lub negatywna. Dziś przykładam centymetr do pasemka testowego, a tu szok!

 

 

4 centymetry jak w mordę strzelił!  Mierzyłam kilka razy, bo oczywiście wierzyć mi się nie chciało. Co prawda, gdzieś po 3 tygodniach czułam, że coś mi niżej końcówki po plecach śmigają, ale myślałam, że sobie wmawiam. Dzisiaj latałam z centymetrem jak popieprzona pieprzem kura i sprawdzałam z każdej strony. No urosły.

 

Trochę mam tu łeb inaczej odchylony, ale i tak widać, że kłaczory skoczyły niczym kurs dolara, albo kozica górska po ostatni ocet na szczycie turni 😀

 

Nooo na tej fotce widać gołym okiem, że nie walę ściemy. Urosły pierdzielone! Miesiąc ich nie fotografowałam, a tu proszę ja Was zarosłam jak Włoszka pod pachami! Tylko, że ja pachy jadę na zero, a na głowie lubię mieć włos po pas. Znaczy po pas to dopiero w planach hehe 😉
Na początku byłam bardzo na nie, po miesiącu jestem pod wrażeniem! Nie pozostaje mi nic innego jak kontynuować kurację 😉 Wykończę to co mam i zamawiam nową paczkę, nie ma bata!
Co jeszcze mogę dodać…hmmm wiem, że niektóre kobity zastanawiają się nad skutkami ubocznymi, ale jakie mogą być? No, po odstawieniu włosy po prostu wrócą do swojego tempa rośnięcia i tyle. Żadne dziwa.
Cieszę się, że miałam okazję przetestować na własnej skórze Hairr Jazz, teraz wiem, że na mnie działa, choć na początku wątpiłam. Już nie wątpię- kupię więcej 😀